To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 22
Wspomnienia wracały – powracały bez końca, a on stał nieruchomo, bezradny jak szczeniak zaskoczony przez straszną burzę, i trząsł się, bo prócz przyjaciół, z którymi uciekał, przypomniał sobie coś jeszcze.
Były też jeszcze inne rzeczy, o których nie myślał od lat, a które czyhały tuż pod powierzchnią, czekając cierpliwie na wypłynięcie. Krwawe rzeczy.
Ciemność. Jakaś ciemność. Dom przy Neibolt Street i Bill krzyczący:
– Ty z-zabiłeś mojego b-brata, ty s-skurwysynu!
Czy to pamiętał? Tak. Pamiętał dostatecznie dużo, aby nie chcieć sobie tego przypomnieć. Mógł założyć się o swoje futro, że tak było.
Woń odpadków, smród odchodów i odór czegoś innego. Czegoś gorszego niż wszystko inne. To był smród bestii, smród Tego, znajdującego się gdzieś głęboko w ciemnościach, pod Derry, gdzie stale rozlega się łoskot maszyn. Przypomniał sobie George’a…
Ale tego już było za wiele i pobiegł do łazienki, zahaczając po drodze o fotel. O mało nie upadł. Zdążył… niemal w ostatniej chwili. Gładkim ślizgiem przemknął na kolanach po płytkach łazienki, jak tancerz breakdance podjechał do muszli klozetowej i schwyciwszy oburącz za jej krawędzie, zwymiotował. Miał wrażenie, że wyrzygał cały żołądek. Ale i wtedy to się nie skończyło. Nagle zobaczył George’a Denbrough, tak jakby go widział wczoraj – George’a, od którego to wszystko się zaczęło, który został zamordowany jesienią 1957 roku, który umarł tuż po powodzi, któremu wyrwano ramię ze stawu.
Rich starał się wymazać to wszystko z pamięci. Ale czasami te wspomnienia wracały, o tak, wracały, bo one czasami wracają. Spazmy minęły i Rich sięgnął ręką na oślep w stronę spłuczki. Rozległ się głośny szum wody. Jego wczesna kolacja w postaci podgrzanej zupy spłynęła do rury ściekowej.
I do kanałów. W których panował mrok. Do ciemnych, smrodliwych kanałów.
Zamknął klapę i oparł się o nią czołem, a potem zaczął płakać. Płakał pierwszy raz od śmierci matki w 1975 roku. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, przyłożył dłonie do oczu i chwilę potem szkła kontaktowe, które nosił, znalazły się w jego ręku, błyszczące od łez. Czterdzieści minut później, czując się pusty i jakimś dziwnym trafem oczyszczony, wrzucił walizki do bagażnika swego MG i wyprowadził wóz z garażu. Robiło się ciemno. Spojrzał na swój dom otoczony świeżą roślinnością, na plażę i wodę, która przybrała barwę wyblakłych szmaragdów, poprzecinaną tu i ówdzie wąskimi złocistymi pasemkami, i ogarnęło go przeczucie, że już nigdy tego nie zobaczy, że jest już chodzącym trupem.
– Wracam do domu – wyszeptał do siebie Rich Tozier. – Wracam do domu. Boże, dopomóż mi, wracam do domu.
Wrzucił bieg i ruszył. Raz jeszcze dziwił się, z jaką łatwością zdołał przecisnąć się przez szczelinę w pancerzu życia, który uważał za mocny i niezniszczalny. Jak łatwo było przemknąć na drugą stronę – przepłynąć z błękitu w czerń. Z błękitu w czerń, tak. To było to. A po drugiej stronie mógł się spodziewać praktycznie wszystkiego.
Ben Hanscom wypija drinka
Gdybyś owego wieczoru, 28 maja 1985 roku, chciał znaleźć człowieka, którego magazyn „Time” określał mianem „prawdopodobnie najbardziej obiecującego młodego architekta w Stanach” (Ochrona Energii Miejskiej i młodzi radykałowie – „Time” 15 sierpnia 1984 roku), musiałbyś wyjechać z Omaha na zachód autostradą międzystanową numer 80. Musiałbyś skorzystać z wyjazdu na Swedholm, a potem jechać wzdłuż Highway 81, do śródmieścia Swedholm, które jest niezbyt duże. Potem powinieneś skręcić na Highway 92 przy barze Bucky’ego („Naszą specjalnością są pieczone kurczaki”) i znalazłszy się za miastem, pruć śmiało aż do autostrady numer 63, która biegnie prosto jak strzała przez opuszczone miasteczko Gatlin, by w końcu doprowadzić cię do Hemingford Home. Śródmieście Hemingford Home sprawiało, że przy nim Swedholm wyglądało jak Nowy Jork; okręg handlowy składał się tu z ośmiu budynków – pięciu po jednej stronie i trzech po drugiej. Znajdowały się tam salon fryzjerski Kleen Kut (w oknie widnieje pożółkła karteczka z wypisanym na niej odręcznie piętnastoletnim tekstem: „Jeśli jesteś hipem, strzyż się gdzie indziej”) i stare kino. Były tam filia Nebraska Homeowners’ Bank, stacja benzynowa, apteka i sklep National Farmstead & Hardware Supply, spośród których tylko ten ostatni jako tako prosperował.
Na szarym końcu tego ciągu, nieco z dala od pozostałych budynków, niczym parias stał typowy, zwyczajny przydrożny bar – Czerwone Koło. Gdybyś dotarł aż tak daleko, na parkingu pokrytym dziurami i kurzem dostrzegłbyś także starego cadillaca convertible rocznik 1968, z podwójnymi antenami CB z tyłu. Na jego przedniej tablicy rejestracyjnej widniał chełpliwy napis: „cadillac Bena”. A już wewnątrz, gdybyś podszedł do baru, natrafiłbyś na tego, kogo szukasz, czyli wychudłego, ogorzałego mężczyznę w bawełnianej koszuli, spranych dżinsach i roboczych butach. Na twarzy tego faceta prócz małych kurzych łapek w kącikach oczu nie zauważyłbyś ani jednej zmarszczki. Miał trzydzieści osiem lat, ale wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej.
– Witam, panie Hanscom – powiedział Ricky Lee, kładąc na barze papierową serwetkę, gdy Ben usiadł. Ricky Lee sprawiał wrażenie zaskoczonego i tak było w istocie. Nigdy dotąd Hanscom nie pojawił się w barze w tygodniu. Przychodził co piątek na dwa piwa i co sobota, kiedy pozwalał sobie na dwa lub trzy piwa więcej. Zawsze pytał o trzech chłopaków Ricky’ego Lee. I zawsze gdy wychodził, zostawiał pięć dolców napiwku pod kuflem. Należał do ulubionych klientów Ricky’ego Lee, który lubił z nim rozmawiać i szanował go jako dobrego fachowca. Dziesięć dolarów tygodniowo (i pięćdziesiątka w okresie świąt, zostawiana pod kuflem w barze) to było w sam raz, ale o wiele bardziej liczyła się tu sama obecność Hanscoma. Kulturalne towarzystwo zawsze należało do rzadkości, a już na takim zadupiu jak to było prawdziwym skarbem.
Choć korzenie Hanscoma sięgały Nowej Anglii, a college kończył w Kalifornii, miał w sobie trochę więcej niż tylko szczyptę typowo teksańskiej ekstrawagancji. Ricky Lee liczył na piątkowe i sobotnie wizyty Hanscoma w barze, bo przekonał się, że tamten jest niezawodny. Pan Hanscom