To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 22

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

rel="nofollow" href="#n2" type="note">2 – zabawna nazwa dla okolicy bujnie porośniętej roślinnością. Bawili się tam w podróżników przemierzających dziewiczą dżunglę i żołnierzy lądujących na koralowym atolu, aby powstrzymać nacierających Japończyków. Byli budowniczymi tam, kowbojami i kosmonautami na planecie-dżungli. Zresztą jak zwał, tak zwał, i tak chodziło tu tylko o jedno. O to, by się ukryć. Ukryć się przed starszymi chłopakami. Ukryć się przed Henrym Bowersem, Victorem Crissem, Belchem Hugginsem i całą resztą. Stanowili naprawdę niezłą gromadkę frajerów. Stan Uris ze swym wielkim żydowskim nosem, Bill Denbrough, który potrafił powiedzieć tylko: „Hej-ho, Silver! Naprzód”, nie jąkając się przy tym za bardzo, a zacinał się tak, że doprowadzał do szału wszystkich, którzy go słuchali, Beverly Marsh, cała w siniakach z papierosami wciśniętymi za fałdy zawiniętych rękawów bluzki, Ben Hanscom, który był tak potężny, że stanowił ludzką odmianę Moby Dicka, i Richie Tozier, z okularami o grubych szkłach, kujon, wyszczekany cwaniak z wielką gębą, która aż się prosiła o to, by ją przefasonować. Czy było jakieś słowo, którym można by ich wszystkich określić? O tak. Ono istniało zawsze. Le mot juste. W tym wypadku – mięczaki.

      Wspomnienia wracały – powracały bez końca, a on stał nieruchomo, bezradny jak szczeniak zaskoczony przez straszną burzę, i trząsł się, bo prócz przyjaciół, z którymi uciekał, przypomniał sobie coś jeszcze.

      Były też jeszcze inne rzeczy, o których nie myślał od lat, a które czyhały tuż pod powierzchnią, czekając cierpliwie na wypłynięcie. Krwawe rzeczy.

      Ciemność. Jakaś ciemność. Dom przy Neibolt Street i Bill krzyczący:

      – Ty z-zabiłeś mojego b-brata, ty s-skurwysynu!

      Czy to pamiętał? Tak. Pamiętał dostatecznie dużo, aby nie chcieć sobie tego przypomnieć. Mógł założyć się o swoje futro, że tak było.

      Woń odpadków, smród odchodów i odór czegoś innego. Czegoś gorszego niż wszystko inne. To był smród bestii, smród Tego, znajdującego się gdzieś głęboko w ciemnościach, pod Derry, gdzie stale rozlega się łoskot maszyn. Przypomniał sobie George’a…

      Ale tego już było za wiele i pobiegł do łazienki, zahaczając po drodze o fotel. O mało nie upadł. Zdążył… niemal w ostatniej chwili. Gładkim ślizgiem przemknął na kolanach po płytkach łazienki, jak tancerz breakdance podjechał do muszli klozetowej i schwyciwszy oburącz za jej krawędzie, zwymiotował. Miał wrażenie, że wyrzygał cały żołądek. Ale i wtedy to się nie skończyło. Nagle zobaczył George’a Denbrough, tak jakby go widział wczoraj – George’a, od którego to wszystko się zaczęło, który został zamordowany jesienią 1957 roku, który umarł tuż po powodzi, któremu wyrwano ramię ze stawu.

      Rich starał się wymazać to wszystko z pamięci. Ale czasami te wspomnienia wracały, o tak, wracały, bo one czasami wracają. Spazmy minęły i Rich sięgnął ręką na oślep w stronę spłuczki. Rozległ się głośny szum wody. Jego wczesna kolacja w postaci podgrzanej zupy spłynęła do rury ściekowej.

      I do kanałów. W których panował mrok. Do ciemnych, smrodliwych kanałów.

      Zamknął klapę i oparł się o nią czołem, a potem zaczął płakać. Płakał pierwszy raz od śmierci matki w 1975 roku. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, przyłożył dłonie do oczu i chwilę potem szkła kontaktowe, które nosił, znalazły się w jego ręku, błyszczące od łez. Czterdzieści minut później, czując się pusty i jakimś dziwnym trafem oczyszczony, wrzucił walizki do bagażnika swego MG i wyprowadził wóz z garażu. Robiło się ciemno. Spojrzał na swój dom otoczony świeżą roślinnością, na plażę i wodę, która przybrała barwę wyblakłych szmaragdów, poprzecinaną tu i ówdzie wąskimi złocistymi pasemkami, i ogarnęło go przeczucie, że już nigdy tego nie zobaczy, że jest już chodzącym trupem.

      – Wracam do domu – wyszeptał do siebie Rich Tozier. – Wracam do domu. Boże, dopomóż mi, wracam do domu.

      Wrzucił bieg i ruszył. Raz jeszcze dziwił się, z jaką łatwością zdołał przecisnąć się przez szczelinę w pancerzu życia, który uważał za mocny i niezniszczalny. Jak łatwo było przemknąć na drugą stronę – przepłynąć z błękitu w czerń. Z błękitu w czerń, tak. To było to. A po drugiej stronie mógł się spodziewać praktycznie wszystkiego.

3

      Ben Hanscom wypija drinka

      Gdybyś owego wieczoru, 28 maja 1985 roku, chciał znaleźć człowieka, którego magazyn „Time” określał mianem „prawdopodobnie najbardziej obiecującego młodego architekta w Stanach” (Ochrona Energii Miejskiej i młodzi radykałowie – „Time” 15 sierpnia 1984 roku), musiałbyś wyjechać z Omaha na zachód autostradą międzystanową numer 80. Musiałbyś skorzystać z wyjazdu na Swedholm, a potem jechać wzdłuż Highway 81, do śródmieścia Swedholm, które jest niezbyt duże. Potem powinieneś skręcić na Highway 92 przy barze Bucky’ego („Naszą specjalnością są pieczone kurczaki”) i znalazłszy się za miastem, pruć śmiało aż do autostrady numer 63, która biegnie prosto jak strzała przez opuszczone miasteczko Gatlin, by w końcu doprowadzić cię do Hemingford Home. Śródmieście Hemingford Home sprawiało, że przy nim Swedholm wyglądało jak Nowy Jork; okręg handlowy składał się tu z ośmiu budynków – pięciu po jednej stronie i trzech po drugiej. Znajdowały się tam salon fryzjerski Kleen Kut (w oknie widnieje pożółkła karteczka z wypisanym na niej odręcznie piętnastoletnim tekstem: „Jeśli jesteś hipem, strzyż się gdzie indziej”) i stare kino. Były tam filia Nebraska Homeowners’ Bank, stacja benzynowa, apteka i sklep National Farmstead & Hardware Supply, spośród których tylko ten ostatni jako tako prosperował.

      Na szarym końcu tego ciągu, nieco z dala od pozostałych budynków, niczym parias stał typowy, zwyczajny przydrożny bar – Czerwone Koło. Gdybyś dotarł aż tak daleko, na parkingu pokrytym dziurami i kurzem dostrzegłbyś także starego cadillaca convertible rocznik 1968, z podwójnymi antenami CB z tyłu. Na jego przedniej tablicy rejestracyjnej widniał chełpliwy napis: „cadillac Bena”. A już wewnątrz, gdybyś podszedł do baru, natrafiłbyś na tego, kogo szukasz, czyli wychudłego, ogorzałego mężczyznę w bawełnianej koszuli, spranych dżinsach i roboczych butach. Na twarzy tego faceta prócz małych kurzych łapek w kącikach oczu nie zauważyłbyś ani jednej zmarszczki. Miał trzydzieści osiem lat, ale wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej.

      – Witam, panie Hanscom – powiedział Ricky Lee, kładąc na barze papierową serwetkę, gdy Ben usiadł. Ricky Lee sprawiał wrażenie zaskoczonego i tak było w istocie. Nigdy dotąd Hanscom nie pojawił się w barze w tygodniu. Przychodził co piątek na dwa piwa i co sobota, kiedy pozwalał sobie na dwa lub trzy piwa więcej. Zawsze pytał o trzech chłopaków Ricky’ego Lee. I zawsze gdy wychodził, zostawiał pięć dolców napiwku pod kuflem. Należał do ulubionych klientów Ricky’ego Lee, który lubił z nim rozmawiać i szanował go jako dobrego fachowca. Dziesięć dolarów tygodniowo (i pięćdziesiątka w okresie świąt, zostawiana pod kuflem w barze) to było w sam raz, ale o wiele bardziej liczyła się tu sama obecność Hanscoma. Kulturalne towarzystwo zawsze należało do rzadkości, a już na takim zadupiu jak to było prawdziwym skarbem.

      Choć korzenie Hanscoma sięgały Nowej Anglii, a college kończył w Kalifornii, miał w sobie trochę więcej niż tylko szczyptę typowo teksańskiej ekstrawagancji. Ricky Lee liczył na piątkowe i sobotnie wizyty Hanscoma w barze, bo przekonał się, że tamten jest niezawodny. Pan Hanscom

Скачать книгу