To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 23

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

do dziś trwała zażarta debata na ten temat). Wymieniono ostre za i przeciw. Według „Guardiana” był to „zapewne najpiękniejszy budynek, jaki wzniesiono w Londynie w ciągu ubiegłych dwudziestu lat”; dziennikarz gazety „Mirror” miał inne zdanie: „Pomijając twarz mojej teściowej po wyjściu na czworakach z pubu, to najokropniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem”.

      Kiedy Hanscom dostał tę robotę, Ricky Lee pomyślał: Cóż, może jeszcze kiedyś go zobaczę. A może on po prostu o nas zapomni. I rzeczywiście, w piątkowy wieczór, po tym jak Ben Hanscom wyjechał i wszelki ślad po nim zaginął, Ricky Lee bezskutecznie pomiędzy ósmą a dziewiątą trzydzieści patrzył na otwierające się drzwi do baru. Może kiedyś tu wróci.

      „Kiedyś” okazało się następnym wieczorem. Kwadrans po dziewiątej drzwi otwarły się i Ben Hanscom wszedł do środka, ubrany w swoje stare dżinsy, podkoszulek z napisem GO’BAMA i buty robocze. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał z miasta. I kiedy Ricky Lee niemal z radością zawołał: „Hej, panie Hanscom! Chryste! Co pan tu robi!”, Ben się zdziwił, jakby to, że tu się znalazł, nie było niczym niezwykłym. Bądź co bądź podczas swej dwuletniej pracy dla BBC wpadał do baru regularnie co sobota. Jak powiedział Ricky’emu Lee, każdego sobotniego ranka o jedenastej opuszczał Londyn na pokładzie concorde’a i lądował na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku o dziesiątej piętnaście (czterdzieści pięć minut przed opuszczeniem Londynu – przynajmniej zgodnie ze wskazaniem zegarka).

      Tam czekała już na niego limuzyna, aby zabrać go na lotnisko Teterboro w New Jersey, i jazda ta w sobotni ranek nie trwała zwykle dłużej niż godzinę! Przed południem bez problemów zasiadał w kabinie swego leara i o czternastej trzydzieści lądował na pasie w Junkins. „Jeżeli prułeś na zachód dostatecznie szybko – powiedział Ricky’emu – mogło ci się wydawać, że dzień trwa wiecznie”. Potem zwykle ucinał sobie dwugodzinną drzemkę, spędzał godzinę ze swoim majstrem, pół godziny z sekretarką, jadł kolację i szedł do baru na godzinkę czy półtorej. Zawsze przychodził sam i zawsze sam wychodził, choć Bóg jeden wiedział, że w tej części Nebraski była cała masa kobiet, które dałyby wiele, aby pójść z nim do łóżka. Po powrocie na farmę spał przez sześć godzin, a potem cały proces powtarzał się, tyle że w odwrotną stronę. Wszyscy goście Ricky’ego byli pod wrażeniem, gdy słuchali tej opowieści. „Może to pedał” powiedziała mu kiedyś jakaś kobieta. Ricky Lee popatrzył na nią taksująco; przyjrzał się jej starannie ułożonym włosom, świetnie skrojonej kreacji, która z pewnością pochodziła od jednego z bardziej znanych projektantów mody, diamentowym kolczykom w uszach i jej oczom i wiedział, że musiała pochodzić ze Wschodu – najprawdopodobniej z Nowego Jorku. Zapewne przyjechała tu z wizytą do rodziny albo starej koleżanki ze szkoły i nie mogła się już doczekać powrotu do domu.

      – Nie – odrzekł – pan Hanscom nie jest ciotą.

      Wyjęła paczkę dolarów z torebki i włożywszy papierosa do ust, trzymała go pomiędzy swymi błyszczącymi czerwienią wargami, czekając, aż poda jej ogień.

      – Skąd pan wie? – spytała, uśmiechając się nieznacznie.

      – Po prostu wiem – odparł. Wiedział. Miał chęć jej powiedzieć, że to najbardziej samotny mężczyzna, jakiego w życiu spotkał. Ale nie powiedział tego tej kobiecie z Nowego Jorku, która traktowała go jak jeszcze jedną atrakcję turystyczną tutejszego regionu.

      Dziś wieczorem Hanscom wyglądał na pobladłego i jakby trochę zakłopotanego.

      – Czołem, Ricky Lee – powiedział, siadając, a potem zaczął przyglądać się swoim dłoniom.

      Ricky Lee wiedział, że Hanscom miał spędzić najbliższe sześć do ośmiu miesięcy w Colorado Springs, nadzorując początek budowy Mountain States Cultural Center – potężnego kompleksu sześciu budynków, który miał powstać w wyciętym zboczu skalistego wzgórza. „Kiedy będzie po wszystkim, ludzie będą mówili, że to wygląda tak, jakby dziecko olbrzyma zostawiło na schodach porzucone zabawki – powiedział Ricky’emu Lee Ben Hanscom. – Niektórzy na pewno tak powiedzą i przynajmniej po części będą mieli rację. Ale myślę, że to zadziała. To największe przedsięwzięcie, jakiego się podjąłem, i zrealizowanie go będzie cholernie trudne, ale myślę, że powinno się udać”.

      Według Ricky’ego Lee było bardzo prawdopodobne, że Hanscom cierpiał na typowy przypadek tremy zawodowej. Nic w tym dziwnego i, rzecz jasna, nic złego. Kiedy stajesz się dostatecznie duży, by zostać zauważonym, masz prawo się bać o swoją przyszłość.

      A może po prostu był chory. Ostatnio w okolicy sporo ludzi skarżyło się na różne dolegliwości. Ricky Lee wyjął spod baru kufel i sięgnął ręką w stronę kurka olympii.

      – Nie rób tego, Ricky Lee.

      Ricky Lee odwrócił się, zaskoczony, a kiedy Ben Hanscom uniósł wzrok znad swoich rąk, poczuł, że ogarnia go przerażenie. Bo Bena Hanscoma nie dręczyła trema ani żadne choróbsko. Nic z tych rzeczy. Wyglądał, jakby przydarzyło mu się coś strasznego, i próbował zrozumieć, co się właściwie stało.

      Ktoś umarł. Nie jest żonaty, ale każdy człowiek ma rodzinę i wygląda na to, że jeden z jego bliskich właśnie gryzie ziemię. Tak. To na pewno to. Bez dwóch zdań.

      Któryś z gości wrzucił ćwierćdolarówkę do szafy grającej i Barbara Mandrell zaczęła śpiewać o pijanym mężczyźnie i samotnej kobiecie.

      – Dobrze się pan czuje, panie Hanscom?

      Ben Hanscom spojrzał na Ricky’ego Lee oczyma, które nagle wyglądały dziesięć – nie, dwadzieścia lat starzej niż reszta jego twarzy, i Ricky Lee ze zdziwieniem spostrzegł, że włosy Hanscoma pokryte były nitkami siwizny. Nigdy dotąd nie zauważył u niego siwych włosów.

      Hanscom się uśmiechnął. Uśmiech był upiorny, przerażający. Jak uśmiech trupa.

      – Nie sądzę, Ricky Lee. Nie. Nie dzisiaj. I chyba już nigdy nie będę się dobrze czuł.

      Ricky Lee odstawił kufel i podszedł do miejsca, gdzie siedział Hanscom. Bar, jak zwykle w poniedziałkowy wieczór po sezonie, świecił pustkami. Znajdowało się w nim zaledwie dwudziestu klientów. Annie siedziała przy drzwiach w kuchni, grając w karty z kucharzem.

      – Złe wieści, panie Hanscom?

      – O tak, złe wieści. Złe wieści z domu. – Spojrzał na Ricky’ego Lee. Patrzył wprost na niego.

      – Przykro mi to słyszeć, panie Hanscom.

      – Dziękuję, Ricky Lee.

      Zamilkł i Ricky Lee już chciał zapytać, czy mógłby coś dla niego zrobić, gdy Hanscom powiedział:

      – Jaką masz tu whisky, Ricky Lee?

      – Dla wszystkich innych, którzy tu przychodzą, four roses – odparł Ricky Lee. – Ale myślę, że dla pana znajdzie się odrobina wild turkey.

      Hanscom, słysząc to, uśmiechnął się pod nosem.

      – Miło mi to słyszeć, Ricky Lee. Daj tu ten kufel. I nalej mi do niego wild turkey. Do pełna.

      – Do

Скачать книгу