To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 57
– On jest naprawdę obrzydliwy – powiedział któregoś dnia Benowi Richie Tozier.
Tozier był chudym chłopcem w okularach. Ben pomyślał, że bez nich Tozier musiał wyglądać jak Pan Magoo. Jego powiększone oczy, widoczne za grubymi szkłami okularów, przepełniało nieustannie zdziwienie. Miał także olbrzymie przednie zęby, dzięki czemu zyskał sobie przydomek Bucky Bóbr. Był w tej samej klasie co Freddie (czy Frankie).
– Przez cały dzień wkłada ten swój kij do ścieków, a wieczorem zdejmuje z niego gumę i żuje, aż mu się uszy trzęsą.
– O rany, to okropne! – wykrzyknął Ben.
– Łacja, kłóliku – powiedział Tozier i odszedł.
Frankie (czy Freddie), gmerający Niezwykłym Kijem z Gumowym Końcem pomiędzy prętami kraty kanału, był przekonany, że znalazł perukę. Myślał, że gdyby udało mu się ją wysuszyć, dałby ją swojej matce na urodziny albo z jakiejś innej, równie szczytnej okazji. Po paru minutach gmerania i popychania, kiedy już miał zrezygnować, z mrocznej wody w zatkanym kanale wyłoniła się twarz – twarz oblepiona zgniłymi liśćmi na białych policzkach i grudkami ziemi w otwartych, niewidzących oczach. Freddie (czy Frankie) uciekł do domu z krzykiem.
Veronica Grogan chodziła do czwartej klasy Neibolt Street Church School, prowadzonej przez ludzi, których matka Bena nazywała „Chrystusowcami”. Veronicę pochowano w dniu jej dziesiątych urodzin.
Któregoś wieczoru, niedługo po wspomnianym przed chwilą koszmarnym zdarzeniu, Arlene Hanscom usiadła obok Bena na kanapie. Wzięła jego ręce w swoje i spojrzała nań przenikliwym wzrokiem. Ben, lekko zaniepokojony, przyjrzał się jej z uwagą.
– Ben – powiedziała poważnym tonem – czy jesteś głupim chłopcem?
– Nie, mamusiu – odparł Ben, czując się bardziej niepewnie niż kiedykolwiek. Nie miał pojęcia, o co w tym wszystkich chodziło. Nigdy dotąd nie widział, żeby jego mama była równie poważna i posępna.
– Nie – potwierdziła. – Chyba nie jesteś.
Zamilkła na dłuższą chwilę. Nie patrzyła na Bena; wyglądała przez okno. Ben zastanawiał się w duchu, czy aby o nim nie zapomniała. Wciąż jeszcze była młoda – miała trzydzieści dwa lata, ale samotne wychowywanie syna wycisnęło na niej swoje piętno. Pracowała przez czterdzieści godzin tygodniowo w Zakładzie Włókienniczym Stark’s Mills w Newport przy zwijaniu i belowaniu materiałów i czasami, kiedy pył i odpadki włókien dotkliwiej niż zwykle dawały jej się we znaki, kaszlała tak długo i głośno, że Ben czuł, jak ogarnia go przerażenie. W te noce długo nie mógł usnąć i wpatrując się przez okno w panujący na zewnątrz mrok, zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby umarła. Mógłby zostać Dzieckiem Stanu (nie wiedział, co to oznaczało, ale przypuszczał, że musiałby mieszkać z farmerami, którzy od świtu do nocy zmuszaliby go do pracy w polu) lub też wysłano by go do sierocińca w Bangor. Starał się sobie wmówić, że głupio jest przejmować się takimi rzeczami, ale to nie odnosiło żadnych rezultatów. Nie martwił się wszak tylko o siebie. Martwił się również o nią. Jego mama była twardą kobietą i w wielu sprawach, kiedy się uparła, potrafiła postawić na swoim, ale była dobrą matką. I bardzo go kochała.
– Wiesz o tych morderstwach – powiedziała, ponownie odwracając wzrok w jego stronę.
Skinął głową.
– Z początku ludzie myśleli, że to były zabójstwa… – zastanowiła się nad tym, co ma powiedzieć dalej, nigdy nie mówiła o tym przy swoim synu, ale okoliczności były nietypowe i zmusiła się, aby wypowiedzieć te słowa – …na tle seksualnym. Może tak było, a może nie. Może jest już po wszystkim, a może nie. Już nikt nie jest niczego pewny, wiadomo tylko jedno: gdzieś tam czai się jakiś szaleniec, który czyha na małe dzieci. Rozumiesz mnie, Ben?
Skinął głową.
– I wiesz, co mam na myśli, mówiąc, że to mogły być zabójstwa na tle seksualnym?
Nie wiedział, w każdym razie niedokładnie, ale jeszcze raz skinął głową. Gdyby jego matka zorientowała się, że musi mu jeszcze tłumaczyć „te sprawy” o ptaszkach i pszczółkach, najprawdopodobniej umarłaby ze zmartwienia.
– Martwię się o ciebie, Ben. Martwię się, że poświęcam ci za mało czasu.
Ben spojrzał na nią spod oka, ale nic nie odparł.
– Jesteś samodzielny. Czasami myślę, że aż za bardzo. Ty…
– Mamo…
– Ani słowa, kiedy do ciebie mówię – powiedziała i Ben natychmiast umilkł. – Musisz być ostrożny, Benny. Nadchodzi lato i nie chcę ci popsuć wakacji, ale masz być ostrożny. Chcę, żebyś codziennie wracał na kolację. O której zwykle jemy kolację?
– O szóstej.
– Otóż to. Punktualnie! Posłuchaj, jeżeli nakryję do stołu i naleję ci mleka, a ty do tej pory nie wrócisz do domu i nie będziesz mył rąk w łazience, od razu dzwonię na policję i donoszę o twoim zaginięciu. Rozumiesz?
– Tak, mamo.
– I zdajesz sobie sprawę, że ja nie żartuję?
– Tak.
– Prawdopodobnie gdyby do tego doszło, i tak by się okazało, że zrobiłam to na próżno. Nie jestem kompletną ignorantką, jeżeli chodzi o sprawy chłopców. Zdaję sobie sprawę, że podczas letnich wakacji zajmują się głównie zabawą i realizacją własnych pomysłów: śledzeniem roju pszczół do ich ula, grą w piłkę czy choćby kopaniem znalezionej na ulicy puszki. To, rzecz jasna, tylko drobna część tego, do czego jesteście zdolni ty i twoi przyjaciele.
Ben pokiwał głową ponuro. Skoro jego matka nie wiedziała, że nie miał żadnych przyjaciół, to najprawdopodobniej nie miała też zielonego pojęcia na temat jego chłopięcych lat, wbrew temu, co jej się wydawało. Jednak nigdy, przenigdy by jej tego nie powiedział.
Wyjęła coś z kieszeni podomki i podała mu. To było małe plastikowe pudełko. Gdy Ben podniósł wieczko i zobaczył, co znajdowało się wewnątrz, po prostu otworzył usta ze zdumienia.
– Jejku! – powiedział z nieukrywanym podziwem. – Dzięki!
To był zegarek Timex z małymi srebrnymi cyferkami i paskiem z imitacji skóry. Nakręciła go i trzymała, a on usłyszał cykanie.
– Rany, ale fajowy! – Objął ją mocno i głośno pocałował w policzek. Uśmiechnęła się zadowolona,