To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 54
– Jesteś już trupem, grubasie.
Ben odebrał swoje świadectwo i uciekł, dziękując wszystkim bogom, jakich może znać jedenastoletni grubasek, że Henry Bowers nie dostał swojego, aby móc opuścić klasę przed nim (jak to powinno wynikać z układu alfabetycznego) i zaczaić się nań przed szkołą.
Nie przebiegł przez korytarz, jak inne dzieci. Potrafił biegać, i to nawet szybko jak na chłopca swojej postury, ale wiedział, że śmiesznie wtedy wygląda, więc po prostu szedł szybkim krokiem. Gdy wyszedł z przesiąkniętego zapachem książek holu szkoły w rozświetlony blaskiem słońca czerwcowy dzień, stał przez chwilę z twarzą uniesioną ku niebu, ciesząc się ciepłem i wolnością. Tego dnia wrzesień w ogóle dla niego nie istniał. Kalendarz mógł mówić całkiem co innego, ale i tak kłamał. To lato będzie trwało dłużej niż cały rok i będzie należało wyłącznie do niego. Czuł się wielki jak stacja pomp i szeroki jak całe miasto.
Ktoś wpadł na niego i go popchnął. Ben natychmiast zapomniał o lecie i zachwiał się, próbując utrzymać równowagę na skraju kamiennych schodów. Schwycił się stalowej poręczy dosłownie w ostatniej chwili, ratując się przed niezbyt przyjemnym upadkiem.
– Zejdź mi z drogi, ty góro tłuszczu. – To był Victor Criss. Włosy miał zaczesane do tyłu „na Elvisa” i nasmarowane brylantyną, tak że aż się świeciły. Zszedł po schodach i podszedł do furtki. Ręce trzymał w kieszeniach dżinsów, kołnierz kurtki miał wysoko postawiony, a okucia ciężkich roboczych butów stukały w rytm jego kroków. Ben, z przerażeniem czując, jak serce w jego piersi zaczyna wyprawiać dziwne harce, zobaczył, że po drugiej stronie ulicy stał Belch Huggins. Palił papierosa. Kiedy Victor podszedł do niego, Belch podniósł rękę i podał mu peta. Victor zaciągnął się i oddał papierosa Belchowi, a potem wskazał ręką na stojącego w połowie schodów Bena. Powiedział coś i obaj wybuchnęli śmiechem. Ben poczuł, że się czerwieni. Zawsze udawało im się go dopaść. To było jak los albo coś w tym rodzaju.
– Tak ci się tu podoba, że masz zamiar stać przez cały dzień? – spytał głos, który rozległ się tuż obok jego ramienia.
Ben odwrócił się i jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. Ujrzał Beverly Marsh; rude włosy okalały jej twarz i opadały na ramiona kłębiastą chmurą. Oczy miały cudowną szaroniebieską barwę. Jej sweter, powyciągany i poprzecierany na łokciach, był pod szyją postrzępiony i niemal tak samo workowaty jak bluza od dresu Bena; tak luźny, że nie dawało się określić, czy dziewczynie zaczęły się już wykształcać piersi, ale Ben w ogóle się tym nie interesował.
Kiedy miłość pojawia się przed okresem pokwitania, atakuje tak czystymi i potężnymi falami, że nikt nie może im się oprzeć, Ben również nie miał zamiaru tego próbować. Po prostu poddał się temu. Było mu z jednej strony głupio, z drugiej zaś cudownie. Czuł się zakłopotany, a jednocześnie niewiarygodnie szczęśliwy. Te niepohamowane emocje, które zmieszały się z sobą, sprawiły, że w głębi duszy czuł się zarazem paskudnie i bosko.
– Nie – odparł ochryple. – Chyba nie. – Na jego ustach wykwitł szeroki uśmiech. Wiedział, że musi wyglądać idiotycznie, ale nie umiał się go pozbyć. – No… – Znowu zachrypł. Musiał chrząknąć i jego rumieniec stał się jeszcze wyraźniejszy. – Przyjenych wakacji, Beverly.
– Nawzajem, Ben. Do zobaczenia w przyszłym roku. – Szybko zeszła po schodach, a Ben zobaczył wszystko okiem człowieka zakochanego: jasny materiał spódnicy, falę rudych włosów opadających na plecy, mleczną karnację skóry i małą zaleczoną bliznę na łydce (z jakiegoś powodu ten ostatni szczegół obudził w nim kolejną falę uczuć, która zaatakowała go z tak potężną mocą, że musiał ponownie sięgnąć ręką w stronę barierki; to uczucie było niezwykle silnym, nieokreślonym, lecz na szczęście krótkim przesłaniem, które stanowiło być może zapowiedź sygnału seksualnego, ale jak na razie nie miało znaczenia, ponieważ większość jego gruczołów spała jeszcze snem sprawiedliwego, a mimo to zostało zarejestrowane bardzo wyraźnie, jak błyskawica w czasie letniej burzy) oraz jasną, złotą bransoletę na kostce, tuż nad prawym trampkiem, która mrugała do słońca, rzucając krótkie migotliwe błyski.
Z jego ust dobył się jakiś dźwięk. Zszedł po schodach niczym słaby, zgrzybiały starzec i jeszcze przez chwilę stał przy nich nieruchomo, patrząc, jak Beverly skręca w lewo i znika za wysokim żywopłotem oddzielającym dziedziniec szkolny od ulicy.
Stał tam tylko przez chwilę, omijany przez grupki rozwrzeszczanych, biegnących dzieciaków, a potem przypomniał sobie o Henrym Bowersie i w pośpiechu ruszył na tyły budynku. Minął plac zabaw dla małych dzieci, przebiegł palcami po łańcuchu huśtawki, tak że zaczęła się kołysać przy wtórze łagodnego brzęku, i przestąpił ponad deskami koników ustawionymi na drewnianych klocach. Wyszedł przez mniejszą furtkę na Charter Street i skręcił w lewo, nie oglądając się za siebie, by spojrzeć na stos kamieni, wewnątrz którego spędzał większość dni ostatnich dziewięciu miesięcy. Włożył świadectwo do kieszeni i zaczął pogwizdywać. Miał na nogach kedsy, ale odnosił takie wrażenie, jakby wcale nie dotykał stopami ziemi.
Opuścił szkołę po dwunastej, ale nie spieszył się, gdyż matka nie wróci do domu przed osiemnastą, bo w piątki po pracy chodzi zawsze do sklepu. Reszta dnia należała do niego.
Wszedł na chwilę do McCarron Park i usiadł pod drzewem, gdzie od czasu do czasu szeptał cichutko pod nosem: „Kocham Beverly Marsh”, i za każdym razem, kiedy to mówił, czuł się coraz bardziej błogo i romantycznie. W pewnym momencie, gdy przez park przemaszerowała gromadka chłopców szukających odpowiedniego miejsca do wyrysowania boiska do gry w baseball, wyszeptał dwukrotnie: „Beverly Hanscom”, a później musiał ukryć twarz w trawie, dopóki jego palące policzki choć trochę nie ochłonęły.
Niedługo potem wstał i ruszył przez park w kierunku Costello Avenue. Jeszcze pięć przecznic i dotrze do biblioteki publicznej, która – jak przypuszczał – była jego ostatecznym celem. Wychodził już z parku, kiedy szóstoklasista Peter Gordon zobaczył go i zawołał:
– Hej, cycaty! Chcesz zagrać? Potrzebujemy łapacza!
Rozległ się gromki śmiech. Ben wybiegł z parku jak najszybciej, kuląc się w sobie niczym żółw chowający głowę we wnętrzu swojej skorupy. Mimo wszystko uznał, że tego dnia szczęście mu dopisywało. Kiedy indziej chłopcy mogliby go zacząć ścigać, by z niego szydzić, albo też wytarzać go w ziemi i przekonać się, czy zacznie płakać. Dziś jednak byli zbyt zaabsorbowani przygotowaniem do gry – jedyne, co ich zajmowało, to rozgrzewka – i pełnym niepokoju wyczekiwaniem na to, który z zespołów okaże się lepszy. Ben zadowolony pozostawił ich samym sobie i ruszył w drogę.
Trzy przecznice dalej przy żywopłocie jednego z domów zauważył coś ciekawego. Coś, co mogło mu przynieść spore korzyści. Przez otwór z jednej strony brązowej papierowej torby przezierało błyszczące szkło butelki. Ben stopą wysunął torbę na chodnik. Wyglądało na to, że rzeczywiście tego dnia dopisywało mu szczęście. W torbie były cztery butelki po piwie i cztery duże butelki po wodzie sodowej. Większe były warte po pięć centów każda. Mniejsze zaś po dwa. Dwadzieścia osiem centów leżące pod żywopłotem, czekające na jakiegoś dzieciaka, który odważy się je zgarnąć. Na dzieciaka,