To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 50

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

pokrzywionych, ptasich dłoni. Zacisnął palce wokół mojego nadgarstka i prawie poczułem, jak rak w jego wnętrzu zżera wszystko, co jeszcze można było zeżreć, choć wtedy nie było już tego za wiele. Albert Carson zmienił się w wysuszoną, prawie pustą skorupę. – Michael, lepiej się w to nie mieszaj. Są pewne rzeczy w Derry, które potrafią nieźle człowieka ugryźć. Daj temu spokój. Daj spokój.

      – Nie mogę.

      – A zatem strzeż się – powiedział. I nagle oczy starego, umierającego człowieka zmieniły się w oczy małego, przerażonego dziecka. – Strzeż się!

      Derry. Moje rodzinne miasto. Nazwane na cześć irlandzkiego hrabstwa o tej samej nazwie. Urodziłem się tutaj, w szpitalu miasta Derry. Tu chodziłem do podstawówki i do liceum. Studiowałem na uniwersytecie w Maine – nie w Derry, ale jak mówią starzy, to tylko o rzut kamieniem stąd, a potem znów tu wróciłem. Do biblioteki publicznej w Derry. Jestem człowiekiem z małego miasteczka prowadzącym małomiasteczkowe życie – jednym spośród milionów.

      Ale: W 1851 grupa drwali znalazła szczątki innej grupy, która spędziła mroźną, śnieżną zimę w obozie w górnym biegu Kenduskeag na szczycie czegoś, co dzieciaki do dziś nazywają Barrens. Odrąbane głowy leżały na ziemi… nie mówiąc już o ramionach… i nogach… a także odciętym penisie przybitym do jednej ze ścian chaty.

      Ale: W 1851 John Markson otruł całą swoją rodzinę, a następnie usiadłszy w kręgu utworzonym z ciał, zjadł całego grzyba, którego nazywają „biel-cień nocy”. Jego agonia musiała być potworna. Konstabl, który go odnalazł, napisał w swoim raporcie, że w pierwszej chwili odniósł wrażenie, jakby trup uśmiechał się do niego; napisał o potwornym białym uśmiechu Marksona. Biały uśmiech powodował trujący grzyb, który wypełniał całe usta. Musiał żuć nawet wtedy, kiedy jego umierającym ciałem wstrząsały ostatnie, potworne, konwulsyjne spazmy.

      Ale: W Niedzielę Wielkanocną właściciele Zakładów Kitchenera, na których miejscu stoi teraz Centrum Handlowe Derry, zarządzili poszukiwanie wielkanocnych jajek dla wszystkich dobrych dzieci z Derry. Poszukiwania odbyły się w olbrzymim budynku zakładów. Niebezpieczne obszary zostały zamknięte, a pracownicy fabryki na ochotnika zgłosili się, by ich pilnować i upewnić się, że żaden żądny przygód dzieciak nie przedostanie się przez barierę, aby sprawdzić, co znajduje się po jej drugiej stronie. Na terenie zakładów ukryto pięćset czekoladowych jajek, owiniętych różnokolorowymi wstążkami. Zgodnie z tym, co pisał Buddinger, przypadało mniej więcej jedno jajko na jedno dziecko. Chichocząc, myszkując i ciesząc się, dzieci rozbiegły się po fabryce, aby znajdować jajka ukryte w różnych miejscach w hali, w szufladach biurek, balansując pomiędzy wielkimi zardzewiałymi kołami zębatymi, wewnątrz form odlewniczych na drugim piętrze (na starych fotografiach te urządzenia wyglądają jak formy do ciast z kuchni jakiegoś olbrzyma). Trzy pokolenia Kitchenerów znajdowały się w fabryce, patrząc, jak dziatwa rozbiega się wokoło, i czekając, by punktualnie o szesnastej, niezależnie od tego, czy wszystkie jajka zostaną znalezione, czy też nie, obdarować dzieci podarunkami po skończonych „łowach”.

      Zakończyły się one jednak czterdzieści pięć minut przed czasem, dokładnie o piętnastej piętnaście. To właśnie wtedy w zakładach nastąpiła potężna eksplozja. Przed zachodem słońca z budynku wydobyto siedemdziesiąt dwa ciała. Ostatecznie liczba zabitych wynosiła sto dwa (w tym osiemdziesięcioro ośmioro dzieci). W środę, w następnym tygodniu, gdy miasto wciąż jeszcze w milczeniu rozpamiętywało niedawną tragedię, pewna kobieta znalazła ponad gałęzią jabłoni w swoim sadzie oderwaną głowę dziewięcioletniego Roberta Dohaya. Chłopiec miał zęby pomazane czekoladą i krew we włosach. Był ostatnią znalezioną ofiarą. Nigdy nie doliczono się ośmiorga dzieci i jednej osoby dorosłej.

      To była największa tragedia w historii Derry, jeszcze większa niż pożar w Black Spot w 1930 roku, i nigdy nie wyjaśniono jej przyczyn.

      Wszystkie cztery kotły grzewcze w fabryce były zamknięte. Nie tylko zamknięte. Wyłączone.

      Ale: Liczba zabójstw w Derry przekracza sześciokrotnie liczbę zabójstw, do jakich dochodzi w każdym innym mieście tej wielkości w Nowej Anglii. Tak trudno mi było w to uwierzyć, że udałem się z moimi obliczeniami do jednego z licealnych przemądrzalców, który jeśli nie przebywa w bibliotece, to siedzi zwykle przy klawiaturze swego commodore’a.

      Udało mu się pójść jeszcze dalej (skreślić „przemądrzalca” – on miał po prostu wysokie aspiracje), dorzucając kolejny tuzin małych miast do czegoś, co określił mianem bazy danych, i pokazał mi komputerowy wydruk liniowy, w którym Derry wysuwało się na pierwsze miejsce jak bolący palec.

      – Ludzie muszą tu mieć naprawdę podłe charaktery i brutalną naturę, panie Hanlon – powiedział.

      Nie skomentowałem jego słów. Gdybym to zrobił, to kto wie, może powiedziałbym mu, że istotnie tak jest i że coś, co mieszka w Derry, ma rzeczywiście paskudny charakter i brutalną naturę. Tu, w Derry, co roku znika bez śladu przeciętnie czterdzieścioro, sześćdziesięcioro dzieci. Większość to nastolatki. Uważa się ich za uciekinierów z domu. Przypuszczam, że pewien procent spośród nich faktycznie można zaliczyć do tej kategorii.

      A podczas tego, co Albert Carson bez wątpienia nazwałby czasem cyklu, ta liczba zwielokrotniała się niepomiernie. Na przykład w 1930 roku, kiedy spalono Black Spot, w Derry zanotowano ponad sto siedemdziesiąt zaginięć dzieci, a musicie pamiętać, że mowa tu tylko o zaginięciach, które zostały zgłoszone na policji i wprowadzone do rejestrów.

      – Nic w tym dziwnego – powiedział mi obecny szef policji, kiedy pokazałem mu statystyki. – To był czas kryzysu, większości dzieciaków zapewne znudziło się jedzenie kartoflanki albo przymieranie głodem w domach i zdecydowali się zdać na uśmiech losu i poszukać czegoś lepszego.

      – W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku w Derry zanotowano zaginięcia stu dwudziestu siedmiorga dzieci w wieku od trzech do dziewiętnastu lat. Czy wtedy też był kryzys? – spytałem szefa Rademachera.

      – Nie – odparł. – Ale ludzie lubią podróżować, Hanlon. Zwłaszcza dzieciaki. Zawsze gdzieś je nosi. Wystarczy, że poprztykają się ze starymi, bo za późno wrócili do domu po randce. Trzask-prask i już ich nie ma.

      Pokazałem szefowi policji Rademacherowi zdjęcie Chada Lowe’a, które pojawiło się w „Derry News” w kwietniu 1958.

      – Czy uważa pan, szefie, że ten dzieciak uciekł z domu po sprzeczce z rodzicami, kiedy zbyt późno wrócił? Kiedy zniknął, miał zaledwie trzy i pół roku!

      Rademacher zmierzył mnie ponurym spojrzeniem i powiedział mi, że owszem, bardzo miło mu się ze mną rozmawia, ale ma mnóstwo pracy. I wyszedł.

      Nawiedzony, nawiedzenie, nawiedzać.

      „Często odwiedzany przez duchy lub istoty z zaświatów” – tak jak rury pod zlewem; „pojawiać się często lub powracać” – co dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lub dwadzieścia siedem lat; „miejsce żerowania zwierzyny” – za przykład może służyć śmierć George’a Denbrough, Adriana Mellona, Betty Ripsom, dziewczynki Albrechtów i chłopca Johnsonów.

      Miejsce żerowania zwierzyny. Tak. To jest moje nawiedzenie. Jeżeli stanie się coś jeszcze – cokolwiek – zadzwonię

Скачать книгу