To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 52

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

Hanscom odwraca głowę do okna i wygląda na zewnątrz. Dziewięć mil od prawego skrzydła z czarnej jak atrament chmury wytryska błyskawica. W blasku piorunów chmury wyglądają niczym olbrzymie przezroczyste mózgi wypełnione złymi myślami.

      Sięga ręką do kieszeni kamizelki, ale nie ma w nich już srebrnych dolarówek. Dał je Ricky’emu Lee. Nagle żałuje, że nie zostawił sobie choć jednej. Mogłaby mu się przydać. Oczywiście, możesz wpaść do banku (chyba że bujasz w obłokach na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp) i dostać całą garść srebrnych dolarówek, ale te miedziane monety otoczone srebrną powłoką, które rząd wciska ci ostatnio jako prawdziwy pieniądz, na nic ci się nie przydadzą. Nie pomogą ci. Nie ma mowy. Na wilkołaki, wampiry i wszelkie istoty mroku potrzebowałeś srebra. Szczerego srebra. Potrzebowałeś srebra, aby powstrzymać potwora. Potrzebowałeś…

      Zamknął oczy. Wokół niego raz po raz słychać było brzęczyki przycisków. Samolot trząsł się, kiwał i chybotał, a wokoło rozlegały się brzęczyki. Brzęczyki? Nie… dzwonki. To były dzwonki – dźwięk dzwonka, najważniejszego ze wszystkich, tego, który oznajmiał zakończenie roku szkolnego, tego, na który czekałeś już po pierwszym tygodniu szkoły. Dzwonek, który ponownie sygnalizował wolność, który stanowił apoteozę wszystkich dzwonków.

      Ben Hanscom siedzi w fotelu pierwszej klasy samolotu kluczącego pośród bijących wokoło piorunów, lecącego na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp, z twarzą zwróconą do okna, i czuje, jak mur czasu zaczyna gwałtownie chudnąć. Mój Boże, myśli, zjada mnie własna przeszłość.

      Błyskawica oświetla jego oblicze – i choć on nie zdaje sobie z tego sprawy, nastaje nowy dzień. 28 maja 1985 roku staje się, ponad mrocznym i burzliwym tej nocy Illinois, 29 maja.

      Farmerzy w dole śpią snem sprawiedliwych, śniąc swoje prywatne sny, a kto wie, co może teraz poruszać się w ich oborach, piwnicach domów i pośród pól, ponad którymi przy wtórze szeptu gromów przemykają błyskawice. Nikt nie wie – ludzie ci mają jedynie świadomość tego, że w ich domach nie ma światła i że na zewnątrz szaleje okropna burza.

      A kiedy samolot lecący na wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy stóp wydostaje się poza zasięg burzy i kołysanie ustaje, dzwonki rozlegają się ponownie. To dzwonki. Ben Hanscom usypia, mając w uszach ich dźwięk. Dźwięk dzwonków. A kiedy zapada w sen, mur pomiędzy przeszłością a teraźniejszością zanika kompletnie, a on spada, cofając się poprzez całe lata, jak człowiek osuwający się w głąb mrocznej studni albo Wellsowski podróżnik w czasie, który z ułamanym żelaznym kręgiem w dłoni runął w czeluść tunelu Morloków, gdzie w samym sercu ciemności rozlega się nieustannie głuche dudnienie maszyn. Rok 1981,1977,1969 i nagle znajduje się tutaj – w czerwcu 1958. Wszystko otacza jasne słoneczne światło, jest lato i źrenice za zamkniętymi powiekami Bena Hanscoma odpowiadają na polecenie płynące z jego śniącego mózgu, który nie widzi ciemności rozciągającej się nad zachodnią częścią Illinois, tylko jasne słoneczne światło pewnego czerwcowego dnia w Derry, w stanie Maine – dwadzieścia siedem lat temu.

      Dzwonki.

      Dzwonek.

      Szkoła…

      Koniec…

2

      …szkoły!

      Dźwięk dzwonka rozlega się i przemyka pośród korytarzy szkoły, wielkiego ceglanego budynku stojącego przy Jackson Street, a na ten odgłos dzieci z piątej klasy – wśród nich również Ben Hanscom – wznoszą radosne okrzyki. Pani Douglas, zwykle bardzo sroga nauczycielka, nawet nie próbuje ich uciszać. Być może zdaje sobie sprawę, że byłoby to niemożliwe.

      – Dzieci! – zawołała, kiedy ucichło echo radosnego krzyku. – Czy mogę jeszcze na chwilę poprosić was o uwagę?

      Teraz w klasie do wesołych pomruków dołączyło kilka znudzonych jęków. Pani Douglas trzymała w dłoni ich cenzurki.

      – Mam nadzieję, że zdałam! – rzuciła śpiewnie Sally Mueller do Beverly Marsh siedzącej w sąsiednim rzędzie.

      Sally była mądra, ładna i żywa. Bev też była ładna, ale mimo że to ostatni dzień szkoły, nie miała w sobie za grosz życia. Spuściwszy wzrok, wpatrywała się w czubek swoich tanich trampków.

      Na jednym policzku miała pożółkłego, znikającego już z wolna siniaka.

      – Mnie to gówno obchodzi – powiedziała Bev.

      Sally sarknęła. W ten sposób chciała dać jej do zrozumienia, że damom nie uchodzi używać takiego języka. Potem odwróciła się do Grety Bowie. Najprawdopodobniej fakt, że Sally w ogóle zdecydowała się odezwać do Beverly, został spowodowany jej podnieceniem z powodu zakończenia roku szkolnego, pomyślał Ben.

      Sally Mueller i Greta Bowie pochodziły z bogatych rodzin, mieszkały przy West Broadway, podczas gdy Bev przychodziła do szkoły z jednego z ponurych obskurnych budynków przy Lower Maine Street. Stamtąd na West Broadway było półtorej mili, ale nawet takie dziecko jak Bev wiedziało, że dystans ten jest w rzeczywistości zbliżony do odległości Ziemi od Plutona.

      Wystarczyło spojrzeć na tani sweter Beverly, jej za dużą spódnicę, która wyglądała, jakby pochodziła z magazynów Armii Zbawienia, i znoszone trampki, by wiedzieć, jak wiele je różniło. Ale Ben pomimo wszystko i tak bardziej lubił Beverly. O wiele bardziej. Sally i Greta były zawsze świetnie ubrane i jak przypuszczał Ben, co miesiąc miały specjalnie ondulowane czy nakręcane włosy, ale jego zdaniem to niczego nie zmieniało. Mogłyby sobie nawet codziennie robić trwałą ondulację, a i tak nadal byłyby tylko parą zakichanych smarkul.

      Beverly była sympatyczniejsza… i o wiele ładniejsza, choć nigdy w życiu nie ośmieliłby się jej tego powiedzieć prosto w oczy. Czasami jednak, w samym środku zimy, kiedy zdawało się, że światło na zewnątrz drzemie jak kot zwinięty w kłębek na kanapie, podczas gdy pani Douglas prowadziła jakiś nudny wykład z matematyki (na przykład o tym, jak znaleźć wspólny mianownik dwóch ułamków, aby móc je dodać), czytała fragmenty z Shining Bridges albo opowiadała o złożach cyny w Paragwaju – gdy odnosiło się wrażenie, że szkoła nigdy się nie skończy, ale z powodu tego, co działo się za oknem, to i tak nie miało żadnego znaczenia… w takie dni Ben czasami odwracał się i spoglądał na Beverly, przyglądał się jej twarzy, a w jego sercu pojawiało się jednoczesne uczucie rozpaczy i dodającej otuchy radości.

      Podobała mu się i być może był w niej nawet zakochany, bo zawsze myślał o Beverly, kiedy w radiu słyszał zespół Penguins śpiewający Earth Angel: „Moja najsłodsza ukochana, kocham cię przez cały czas”.

      Tak, to było głupie, może i naiwne, ale cóż w tym złego, skoro i tak nie miał jej o tym powiedzieć. Przypuszczał, że grubi chłopcy mogą kochać śliczne dziewczyny tylko platonicznie. Gdyby powiedział komukolwiek o tym, co czuł, ten ktoś zapewne śmiałby się tak długo, aż dostałby ataku serca. A gdyby kiedykolwiek zdradził się z tym wobec Beverly, mogłaby zareagować w dwojaki sposób – wyśmiewając go (co byłoby złe) lub udając, że wymiotuje (co byłoby jeszcze gorsze).

      – A teraz podchodźcie do mnie po kolei, kiedy będę was wywoływać. Paul Anderson… Carla Bordeaux… Greta Bowie… Calvin Clark… Cissy Clark…

Скачать книгу