To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 55
Ben wyszedł z małą brązową torebką słodkości w dłoni i czterema centami w przedniej prawej kieszeni nowych dżinsów. Spojrzał na torbę z jej słodką zawartością i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl: jak się będziesz tak obżerał, Beverly Marsh nigdy nawet na ciebie nie spojrzy. Ale to była nieprzyjemna myśl i odegnał ją od siebie. Przyszło mu to bez trudu – przywykł już do likwidowania tego typu myśli.
Gdyby ktoś zapytał go: „Czy nie czujesz się samotny, Ben?” – spojrzałby na tego kogoś z niekłamanym zdumieniem. To pytanie nigdy nie przyszło mu na myśl. Nie miał przyjaciół, ale miał swoje książki i marzenia. Miał modele firmy Revell i gigantyczny zestaw klocków Lincoln Logs, z którego budował masę różnych rzeczy. Jego matka niejednokrotnie twierdziła, że domy z Lincoln Logs wyglądają lepiej niż niektóre prawdziwe budowle. Dostał też zestaw Mały Budowniczy. Liczył, że na swoje urodziny w październiku otrzyma Superzestaw. Mógłby w ten sposób zrobić zegar, który naprawdę wskazywałby czas, i samochód działający niemal jak prawdziwy. Samotny? – mógłby spytać w odpowiedzi i byłby autentycznie zaskoczony. Że co? Słucham?
Dziecko niewidome od urodzenia nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie widzi, dopóki ktoś mu tego nie uświadomi. A nawet wówczas ma bardzo słabe pojęcie na temat tego, czym jest ślepota. Tylko ci, którzy przedtem widzieli, potrafią pojąć całą istotę i złożoność problemu. Ben Hanscom nie zdawał sobie sprawy ze swojej samotności, gdyż zawsze był samotny. Gdyby to było dla niego czymś nowym albo gdyby w jego życiu nastąpiła jakaś radykalna zmiana, przypuszczalnie zdołałby to zrozumieć, ale samotność, która go otaczała, zawładnęła nim bez reszty. Po prostu była. Jak kciuk o dwóch stawach albo śmieszny mały występ w jednym z jego przednich zębów, występ, po którym wodził językiem zawsze wtedy, kiedy się denerwował.
Beverly była słodkim marzeniem, cukierki – słodką rzeczywistością. Słodycze były jego najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też odegnał od siebie natrętną obcą myśl, a w połowie drogi pomiędzy sklepem a biblioteką zjadł wszystkie kupione cukierki.
Naprawdę chciał zostawić sobie groszki na wieczór – miał zamiar je zjeść podczas oglądania telewizji. Lubił ładować groszki do małego plastikowego pistoleciku, do którego wpadały przy wtórze cichego szczęku małej sprężynki, która znajdowała się w środku, a już najbardziej lubił wstrzeliwać je sobie do ust jeden po drugim, przy czym wyglądał jak dzieciak usiłujący popełnić samobójstwo przez przejedzenie słodyczami.
Dziś wieczorem w telewizji pokazywano Whirlybirds z Kennethem Tobeyem w roli nieustraszonego pilota, Dziennik sierżanta Fridaya, w którym prezentowane zdarzenia są autentyczne, ale aby ochronić niewinnych, zmieniono wszystkie nazwiska, oraz jego ulubiony Highway Patrol z Broderickiem Crawfordem w roli gliniarza z drogówki, Dana Matthewsa. Broderick Crawford był ulubionym bohaterem Bena – szybki, twardy, przed nikim nie pękał, ale przede wszystkim, i to chyba najważniejsze, odznaczał się pokaźną tuszą.
Dotarł na róg Costello i Kansas Street i przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie mieścił się budynek biblioteki publicznej. W zasadzie były to dwa budynki – stara kamienna budowla z frontu, zbudowana w 1890 roku za pieniądze potentata drzewnego, i nowy budynek z piaskowca, znajdujący się na tyłach pierwszego, w którym mieścił się księgozbiór dla dzieci. Biblioteka z księgozbiorem dla dorosłych była połączona z biblioteką dla dzieci przeszklonym korytarzem. Kansas Street, biegnąca niemal przez centrum miasta, była jednokierunkowa, toteż przechodząc na drugą stronę, Ben spojrzał tylko w prawo. Gdyby spojrzał w lewo, przeżyłby doprawdy nieprzyjemny szok. W cieniu wielkiego starego dębu, na trawniku przed Derry Community House stało bowiem trzech chłopców: Belch Huggins, Victor Criss i Henry Bowers.
– Bierzmy się do niego – niemal wydyszał Victor. Henry patrzył, jak mały grubasek przechodzi na drugą stronę ulicy; jego brzuch bujał się na boki, a tyłek opięty ciasno nowymi dżinsami kołysał się na dziewczęcą modłę. Oszacował dystans pomiędzy ich trójką, stojącą na trawniku przed Community House, a Hanscomem oraz pomiędzy Hanscomem a biblioteką. Wiedział, że najprawdopodobniej zdołaliby go dopaść, zanim ten znalazłby się wewnątrz budynku, ale Hanscom mógł zacząć krzyczeć. To całkiem prawdopodobne. Gdyby tak się stało, mógłby się wtrącić ktoś z dorosłych, a Henry nie chciał, by doszło do jakiejkolwiek interwencji. Ta dziwka, Douglas, powiedziała Henry’emu, że oblał zarówno z anglika, jak i z matmy. Powiedziała, że go przepuści, ale będzie musiał przez cztery tygodnie popracować trochę w szkole. Henry wolałby już raczej repetować. Gdyby został na drugi rok, ojciec pobiłby go tylko raz. Kiedy jednak przyjdzie mu spędzać w szkole po cztery godziny każdego dnia przez cztery kolejne tygodnie, w okresie kiedy na farmie jest najwięcej roboty, ojciec wyżyje się na nim co najmniej pięć razy, a może i więcej. Pogodził się z ponurą wizją przyszłości tylko dlatego, że miał zamiar już wkrótce odpłacić za swoje cierpienie temu obrzydliwemu tłustemu grubasowi.
Zrobi to. Odpłaci mu. Z nawiązką.
– Tak, chodźmy – powiedział Belch.
– Poczekamy, aż wyjdzie.
Patrzyli, jak Ben otwiera jedne z olbrzymich podwójnych drzwi i wchodzi do środka, a potem usiedli, zapalili papierosy i opowiadali sobie zasłyszane dowcipy, czekając na ponowne pojawienie się Bena Hanscoma.
Henry wiedział, że to w końcu nastąpi. A kiedy Ben Hanscom wyjdzie z biblioteki, pożałuje, że się w ogóle urodził.
Ben uwielbiał bibliotekę. Uwielbiał chłód panujący w jej wnętrzu nawet podczas największych upałów. Uwielbiał ciszę w pomieszczeniach biblioteki, przerywaną od czasu do czasu przez cichy, krótki szept, głuche uderzenie towarzyszące stemplowaniu przez bibliotekarza książek i kart albo szelest przewracanych stron dobiegający z czytelni czasopism, gdzie przesiadywali starsi ludzie, czytając gazety przymocowane do długich listewek. Kochał tamtejsze oświetlenie – promienie słońca przenikające popołudniami przez wysokie, wąskie okna i ciepłe światło kulistych lamp zawieszonych na łańcuchach, kiedy w zimowe wieczory na zewnątrz hulał mroźny wiatr. Lubił zapach książek – bogaty i bajeczny. Niekiedy przechadzał się wzdłuż działu z książkami dla dorosłych, spoglądając na tysiące woluminów i wyobrażając sobie świat istniejący we wnętrzu każdego z nich, tak jak czasami, kiedy szedł ulicą w skąpany w krwistoczerwonej poświacie zachodzącego słońca październikowy wieczór, wyobrażał sobie, jak może wyglądać życie za oknami każdego z mijanych domów. Wyobrażał sobie ludzi śmiejących się i sprzeczających z sobą, układających kwiaty w wazonie i dających jeść dzieciom bądź trzymanym w domu zwierzętom. Wyobrażał sobie twarze tych ludzi wpatrzonych w ekran telewizora. Podobało mu się, że w przeszklonym korytarzu łączącym stary budynek z biblioteką dziecięcą było zawsze ciepło, nawet zimą, chyba że dni były pochmurne i deszczowe. Pani Starrett, główna bibliotekarka działu dziecięcego, powiedziała mu, że spowoduje to tak zwany efekt cieplarniany. Ben był tym zachwycony. Wiele lat później zbuduje centrum komunikacyjne rozgłośni BBC w Londynie i fakt ten będzie bardzo szeroko komentowany, jednak nikt nigdy (z wyjątkiem, rzecz jasna, samego Bena) nie dowie się, że gmach ten to nic innego jak ów przeszklony