To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 49
Oni po prostu zniknęli. Wszyscy. W sumie trzysta czterdzieści osób. Bez śladu. O ile wiem, jedynym zbliżonym wypadkiem w historii Ameryki może być zniknięcie kolonistów z Roanoke Island w Wirginii. Każde dziecko zna tę sprawę, ale kto wie o zaginięciu osadników z Derry? Najwyraźniej nikt. Nawet tutejsi mieszkańcy. Spytałem o to paru uczniów uczęszczających na kurs historii Maine i żaden z nich nie wiedział nic na ten temat. Potem przejrzałem tekst Maine wtedy i teraz. Znajduje się tam około czterdziestu wzmianek na temat Derry, głównie jednak dotyczą one okresu boomu w przemyśle drzewnym.
Nie ma ani słowa na temat zaginięcia grupy pierwszych osadników… i – jak powinienem to określić? – ta cisza pasuje do ogólnego obrazu całej układanki.
Większość tego, co się tu dzieje, okrywa swego rodzaju zasłona ciszy… mimo to ludzie nadal mówią. Myślę, że nic nie może powstrzymać ludzi przed mówieniem. Ale musicie przy tym bardzo uważnie słuchać, a to raczej rzadka umiejętność. Szczycę się tym, że przez ostatnie cztery lata udało mi się ją rozwinąć w całkiem zadowalającym stopniu. Trzeba jednak przyznać, że miałem po temu niezłą praktykę. Stary człowiek powiedział mi o tym, jak jego żona usłyszała głosy mówiące do niej z rury odpływowej kuchennego zlewu trzy tygodnie przed śmiercią ich córki – było to na początku zimy na przełomie 1957 i 1958 roku. Dziewczynka, o której mówił, była jedną z pierwszych ofiar fali morderstw, która rozpoczęła się wraz ze śmiercią George’a Denbrough i zakończyła dopiero latem następnego roku.
– Cała masa zlewających się z sobą, mamroczących głosów – rzekł. Był właścicielem stacji benzynowej przy Kansas Street i rozmawiał ze mną w przerwach pomiędzy kolejnymi kursami do dystrybutorów, kiedy to nalewał benzynę, sprawdzał olej i mył szyby podjeżdżających pod stację samochodów. – Powiedziała, że nawet raz coś odburknęła, chociaż była przestraszona. Pochyliła się nad rurą i zawołała: „Kim wy jesteście, do cholery? Jak się nazywacie?”. W odpowiedzi usłyszała stękania, jęki, mamrotania, śmiech, krzyki, wrzaski, skowyty i bełkoty… wie pan. I dodała, że mówiły to, co ten opętany powiedział Jezusowi: „Imię nasze: Legion”. Przez dwa lata nie zbliżała się do zlewu. A ja, choć sterczę tu dwanaście godzin dziennie, z bolącym kręgosłupem, po powrocie do domu musiałem jeszcze zmywać te pieprzone talerze.
Pił colę z puszki wyjętą z automatu stojącego przed drzwiami swego biura – facet liczący sobie siedemdziesiąt dwa, trzy lata, w wyblakłym, roboczym kombinezonie, z rzekami zmarszczek spływającymi z kącików oczu i ust.
– Teraz pewno myślisz pan, że mi odbiło, ale ja powiem jeszcze coś, jeżeli wyłączysz pan ten furkoczący magnetofon.
Wyłączyłem i uśmiechnąłem się do niego.
– Zważywszy na to, co usłyszałem przez ostatnie kilka lat, musiałby się pan nieźle natrudzić, aby mnie o tym przekonać – odparłem.
On również się uśmiechnął, ale w jego uśmiechu nie było radości.
– Któregoś wieczoru zmywałem jak zwykle talerze. To było jesienią pięćdziesiątego dziewiątego, kiedy już wszystko wróciło do normy. Moja żona spała na górze. Betty była jedynym dzieckiem, jakim Bóg raczył nas obdarzyć, i od czasu, kiedy została zamordowana, żona spała o wiele dłużej niż normalnie. W każdym razie wyjąłem korek i woda zaczęła spływać do rury ściekowej zlewu. Zna pan dźwięk, jaki robi woda z płynem do mycia naczyń, kiedy spływa do rur? To taki odgłos ssania. To był ten dźwięk, ale ja o tym wtedy nie myślałem, bo chciałem pójść jeszcze do szopy, żeby narąbać trochę drewna na opał, i nagle, kiedy ten dźwięk zaczął cichnąć, odniosłem wrażenie, jakbym tam, na dole, usłyszał moją Betty. Śmiała się. Śmiech dochodził z tych pieprzonych rur. Tyle że kiedy się człowiek przysłuchał uważniej, ten śmiech bardziej kojarzył się z krzykiem. Albo raczej mieszanką jednego i drugiego. Ona się śmiała i krzyczała gdzieś tam, na dole, w rurach. To był pierwszy i jedyny raz, kiedy usłyszałem coś takiego. Może to tylko mi się zdawało. Ale… nie. Raczej nie.
Spojrzał na mnie, a ja na niego. Światło padające przez brudne szyby okienne na jego twarz postarzało go, sprawiało, że wyglądał jak Matuzalem. Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy zimno. Bardzo zimno.
– Uważasz pan, że zmyślam? – zwrócił się do mnie starzec, który w 1957 roku mógł mieć jakieś czterdzieści pięć lat, którego Bóg obdarzył jedną jedyną córką, Betty. Betty została znaleziona przy końcu Jackson Street, tuż po świętach tego roku, zamarznięta; jej szczątki, rozdarte na strzępy, walały się po całym chodniku.
– Nie. Nie sądzę, aby pan zmyślał, panie Ripsom.
– Wiem, że mówi pan prawdę – odparł z wyraźnym zdumieniem. – Widzę to w pana oczach.
Wydaje mi się, że chciał mi powiedzieć coś więcej, ale w tej samej chwili z tyłu za nami rozległ się dźwięk dzwonka, a na podjazd przy dystrybutorach wtoczył się wolno samochód. Kiedy zadzwonił brzęczyk, obaj poderwaliśmy się gwałtownie, a ja wydałem z siebie cichy, zduszony krzyk. Ripsom wstał i pokuśtykał w stronę samochodu, wycierając ręce w zwiniętą w kulkę szmatę. Kiedy wrócił, spojrzał na mnie, jakbym był raczej niemile widzianym przybyszem, nieproszonym gościem, który zjawił się tu niejako „z ulicy”.
Pożegnałem się i odszedłem.
Buddinger i Ives zgodzili się jeszcze pod jednym względem. Tu, w Derry, wiele rzeczy jest nie w porządku; w Derry nic nigdy nie było w porządku.
Po raz ostatni widziałem się z Albertem Carsonem miesiąc przed jego śmiercią. Jego stan znacznie się pogorszył, jedyne, co mógł wydobyć ze swego gardła, to syczący cichy szept.
– Nadal myślisz o napisaniu historii Derry, Hanlon?
– Mam to na uwadze – powiedziałem, ale rzecz jasna nigdy nie zamierzałem tego zrobić, to znaczy nie dosłownie, i on chyba o tym wiedział.
– To by ci zajęło ze dwadzieścia lat – wyszeptał – i nikt by tego nie przeczytał. Nikt nie chciałby tego przeczytać. Daj temu spokój, Hanlon. – Przerwał na moment, po czym dorzucił: – Buddinger popełnił samobójstwo, wiesz…
Oczywiście, że wiedziałem, ale tylko dlatego, że ludzie lubią dużo gadać, a ja nauczyłem się słuchać. Artykuł w „News” określił to mianem nieszczęśliwego upadku i chyba rzeczywiście jego autor w pewnym sensie miał rację. W „News” jednak nie napisano,