To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 62
Henry się uśmiechnął. W tym momencie jego twarz mogła się wydawać przystojna.
– Ja wiem! – powiedział, jakby odkrył jakąś wielką prawdę. – Ja wiem, tłuściochu! Wytnę ci na kałdunie moje imię i nazwisko!
Victor i Belch nagle ponownie wybuchnęli śmiechem. Przez chwilę Ben jakby trochę odetchnął – odniósł wrażenie, że to wszystko miało mu jedynie napędzić strachu. Ale Henry Bowers nie roześmiał się i naraz Ben zdał sobie sprawę, że Victor i Belch zarykiwali się śmiechem, bo oni również się uspokoili. Obydwaj wierzyli, że Henry nie mówi tego poważnie. Oni byli o tym przekonani, ale Henry nie.
Ostrze noża przesunęło się gładko ku górze. Na pobladłej skórze Bena pojawiła się jasnoczerwona cieniutka kreska krwi.
– Ej! – krzyknął Victor. Jego głos był zduszony, niewyraźny.
– Trzymajcie go! – warknął Henry. – Po prostu go trzymajcie, jasne? – Teraz oblicza Henry’ego nie przepełniało uczucie spokoju i zamyślenia. Obecnie przypominało ono wykrzywioną, zdeformowaną twarz diabła.
– Rany kota, Henry, nie chlastaj go! – krzyknął Belch piskliwie, prawie dziewczęcym głosem.
Od tej pory wydarzenia toczyły się błyskawicznie, ale Ben miał wrażenie, że widzi wszystko w zwolnionym tempie – na zasadzie stop-klatek w serii zdjęć, jakie są niekiedy publikowane na kartach magazynu „Life”. Uczucie paniki, jakie go ogarniało, przeminęło. Nagle odkrył coś, co drzemało w jego wnętrzu, i to coś, uznawszy, że panika jest w tym momencie odczuciem niestosownym, po prostu ją połknęło.
Przy pierwszym trzasku migawki Henry zadarł mu bluzę dresu aż do piersi. Z płytkiego pionowego cięcia nad pępkiem ściekała krew.
Przy drugim trzasku migawki Henry ponownie ciął nożem – tym razem z góry na dół. Działał szybko i precyzyjnie jak chirurg wojskowego szpitala pracujący pod ostrzałem artyleryjskim. Pociekła świeża krew. Do tyłu, pomyślał Ben, kiedy krew zaczęła spływać w szczelinę pomiędzy paskiem jego spodni a skórą. Muszę wiać do tyłu, to jedyna droga, jaka mi jeszcze pozostała. Belch i Victor wbrew rozkazom Henry’ego już go nie trzymali i odeszli na bok. Byli przerażeni. Ale gdyby zaczął uciekać, Henry Bowers z pewnością by go dopadł.
Przy trzecim trzasku migawki Henry połączył dwa pionowe cięcia krótką poprzeczną kreską. Ben czuł, jak krew spływa do majtek i wijącą się strużką ścieka po lewym udzie.
Henry odsunął się nieco w tył i przez chwilę, jak malarz pracujący nad pejzażem, z zamyśleniem przyglądał się swemu dziełu. Po H przyjdzie kolej na E, pomyślał Ben, i to było wszystko, czego potrzebował, aby przejść do działania. Przesunął się trochę do przodu i Henry ponownie go popchnął. Ben odepchnął się nogami, wzmagając impet uderzenia Henry’ego. Rąbnął plecami w biały płot oddalający Kansas Street od Barrens. Jednocześnie uniósł prawą stopę i kopnął w brzuch Henry’ego. To nie był akt zemsty; Ben chciał w ten sposób dodać rozpędu swojemu ciału. A kiedy zobaczył wyraz niekłamanego zdziwienia na twarzy Bowersa, ogarnęła go dzika radość; w pierwszej chwili miał wrażenie, że lada moment pęknie mu czaszka. Nagle rozległ się trzask desek w płocie. Ben zobaczył, jak Victor i Belch chwytają Henry’ego, zanim wylądował na tyłku w rynsztoku, obok resztek Bulldozera, a potem runął w dół.
Ben rąbnął plecami w zbocze pagórka tuż poniżej otworu przepustowego, który zauważył wcześniej. Dobrze się stało, że wylądował pod nim, a nie na nim, bo lądując na rurze, mógłby sobie skręcić kark. Gęste chwasty i trawa należycie wytłumiły impet jego upadku, tak że prawie nic nie poczuł. Przekoziołkował w tył. Wylądował w siadzie i ześlizgnął się po zielonym zboczu jak po olbrzymiej zjeżdżalni, bluza dresu podjechała mu aż do szyi, dłonie zaciskały się nerwowo, ale jedynym tego efektem było wyrywanie kolejnych garści paproci i prosa.
Zobaczył, jak szczyt zbocza (wydawało mu się niemożliwe, że jeszcze przed chwilą stał tam na górze) oddala się od niego w zastraszającym tempie – jak w kreskówkach. Zobaczył Victora i Belcha z rozdziawionymi ustami. Potem gruchnął w coś z potworną siłą i mało brakowało, a odgryzłby sobie język. To było zwalone drzewo; zahamowało upadek Bena, prawie łamiąc mu przy tym lewą nogę. Wpijając się palcami obu dłoni w ziemię, podsunął się nieco do góry i uwolnił nogę, wydając przy tym głośny jęk bólu. Drzewo zatrzymało się w połowie wysokości zbocza. Poniżej krzewy były gęściejsze. Woda spływająca z otworu rury ściekała mu po rękach cienkimi strumyczkami.
Nad jego głową rozległ się krzyk. Ben ponownie uniósł wzrok i zobaczył Henry’ego Bowersa przeskakującego na stok zbocza z nożem w zębach. Wylądował na obu nogach, jego ciało było odchylone w tył, toteż nie stracił równowagi. Zjechał ślizgiem parę jardów, a potem zaczął posuwać się w dół, wykonując olbrzymie, kangurze skoki.
– …abijem cie ciochu! – wrzeszczał Henry przez trzymany w ustach nóż, a Ben nie potrzebował tłumacza, by wiedzieć, że tamten mówił: „zabiję cię, tłuściochu!”. – …abijem cie rwa ciochu!
I nagle, kalkulując chłodno, tak jak przedtem na chodniku, Ben zdał sobie sprawę, co powinien zrobić. Podniósł się, nim jeszcze Henry zdołał do niego dotrzeć; Bowers wyjął nóż z ust i trzymał go teraz przed sobą w wyciągniętej ręce jak bagnet. Lewa nogawka dżinsów Bena była podarta, a noga krwawiła bardziej niż brzuch… ale utrzymywała jego ciężar, co oznaczało, że nie była złamana. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Ben przykulił się nieznacznie, aby trochę odzyskać równowagę, i kiedy Henry schwycił go jedną ręką za dres, a drugą zamierzył się nożem, Ben zrobił krok w bok. Stracił równowagę, ale upadając, kopnął jeszcze z całej siły swoją poharataną lewą nogą. Trafił Henry’ego w golenie i to kopnięcie zbiło Bowersa z nóg. Ben przez chwilę patrzył jak urzeczony, a jego przerażenie zmieniło się w mieszankę strachu i podziwu. Henry Bowers przeleciał jak Superman nad drzewem, na którym zatrzymał się Ben Hanscom. Ręce miał sztywno wyprostowane, tak samo jak George Reeves w telewizyjnym programie. Tyle że dla George’a Reevesa lot wydawał się czymś tak naturalnym, jak kąpiel czy jedzenie obiadu na tylnej werandzie domu. Henry Bowers wyglądał jak ktoś, komu wetknięto w tyłek rozpalony do białości pogrzebacz. Jego usta otwierały się i zamykały na przemian. Z ich kącika wypłynęła strużka śliny i – na oczach Bena – rozprysła się na małżowinie usznej Henry’ego.
A potem Henry Bowers runął na ziemię. Nóż wypadł mu z ręki. Bowers przetoczył się przez ramię, wylądował na plecach i ześlizgnął się w gąszcz krzaków z rozłożonymi nogami. Rozległ się głuchy odgłos. Krzyk. A potem zapadła cisza.
Ben usiadł oszołomiony, patrząc na połamane gałęzie krzewów w miejscu, gdzie przed chwilą zniknął Henry Bowers. Nagle obok niego zaczęły spadać kamienie. Były różne – duże i małe. Ponownie uniósł wzrok. Victor i Belch schodzili po zboczu pagórka. Poruszali się ostrożniej niż Henry, a co za tym idzie – wolniej, ale jeżeli niczego nie zrobi, dotrą do niego za niecałe pół minuty.
Jęknął. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy?
Nie spuszczając z nich wzroku, przestąpił