To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 64

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

Dorosły, pochłonięty jedynie problemem jak najszybszego opuszczenia tego miejsca (komary zdołały go w końcu odnaleźć i choć Ben nie zauważył, żeby któryś z nich był wielkości wróbla, to pomimo wszystko nie zaliczały się one do najmniejszych), zignorowałby ten dźwięk albo w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Ale Ben był chłopcem i w końcu udało mu się przezwyciężyć własny strach. Skręcił w lewo i przedarł się przez niską kępę wawrzynów. Za nimi na niemal trzy stopy wystawał z ziemi wylot cementowego cylindra średnicy prawie czterech stóp. Zamykała go dziurkowana stalowa pokrywa. Widniały na niej słowa: Departament Robót Publicznych w Derry. Dźwięk, bardziej brzęczenie niż warkot, dobiegał jakby z jego wnętrza. Ben przyłożył oko do otworu, ale niczego nie dostrzegł. Słyszał jedynie brzęczenie i odgłos wody płynącej gdzieś w dole. Zaczerpnął powietrza, poczuł kwaśny odór wilgoci i ekskrementów i odsunął się od pokrywy, krzywiąc usta z niesmakiem. Tak. To był ściek. A może połączenie ścieku z kanałem. Wiele ich znajdowało się w Derry, mieście, którego największą bolączką były powodzie. Nic takiego. Pomimo to poczuł przenikające go dreszcze. Po części wynikało to z faktu, że na tym odludziu dostrzegł ślady działalności człowieka, po części zaś sprawił to, jego zdaniem, wygląd tej rury – tego betonowego cylindra wystającego z ziemi. Przed rokiem Ben czytał Wehikuł czasu Wellsa – najpierw w wersji komiksowej, a potem książkowej. Ten cylinder z dziurkowaną pokrywą przypominał mu jedną ze studni wiodących do podziemnej krainy zamieszkiwanej przez okropnych i zdziczałych Morloków.

      Oddalił się od niego czym prędzej, próbując ponownie odnaleźć kierunek zachodni. Dotarł do małej polanki i obracał się, dopóki jego cień nie znalazł się dokładnie za plecami. A potem ruszył prosto przed siebie. Pięć minut później ponownie usłyszał przed sobą szum wody i głosy. Głosy dzieciaków.

      Zatrzymał się, nasłuchując, i właśnie wtedy usłyszał dochodzący z tyłu trzask łamanych gałęzi i inne głosy. Rozpoznał je bez trudu. Należały do Victora, Belcha i jedynego w swoim rodzaju Henry’ego Bowersa. Wyglądało na to, że koszmar jeszcze się nie skończył. Ben rozejrzał się wokoło, szukając dogodnego miejsca, gdzie mógłby zapaść się pod ziemię.

10

      Wyszedł ze swej kryjówki jakieś dwie godziny później, brudny jak nieboskie stworzenie, ale odrobinę odświeżony. Co niezwykłe, zdołał nawet uciąć sobie krótką drzemkę. Kiedy usłyszał za sobą odgłosy pogoni, niemal zastygł w bezruchu, jak zwierzę schwytane w świetle reflektorów nadjeżdżającej ciężarówki. Przez chwilę był jak sparaliżowany. Przyszło mu na myśl, żeby po prostu położyć się na ziemi, zwinąć w kłębek jak jeż i pozwolić im zrobić z sobą, co im się żywnie podoba. To był szalony pomysł, ale dziwnym trafem wydawał mu się idealny. Ben jednak ruszył w stronę odgłosu płynącej wody i tamtych dzieciaków. Próbował usłyszeć, o czym rozmawiały, w przekonaniu, że to pomogłoby mu przezwyciężyć paraliż krępujący jego ducha. Jakiś projekt. Rozmawiały o jakimś projekcie. Jeden czy dwa głosy były nawet dość znajome. Rozległ się plusk, a po nim salwa nieskrępowanego, naturalnego śmiechu. Ten śmiech przepełnił Bena uczuciem głupiej tęsknoty

      I bardziej niż cokolwiek innego upewnił go, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Jeżeli miał zostać złapany, lepiej, żeby nie mieszał do tego tych dzieciaków. Ponownie skręcił w lewo. Przeszedł tak blisko nich, że widział ich cienie poruszające się pomiędzy nim a migoczącą wodą, ale tamci nie zauważyli go ani nie usłyszeli. Stopniowo ich głosy zaczęły cichnąć. Dotarł do wysokiej wydeptanej ścieżki. Ben zawahał się przez chwilę, po czym nieznacznie pochylił głowę. Przeszedł dróżkę i ponownie zniknął wśród gęstej roślinności. Tym razem poruszał się wolno – nie przebijał się przez krzaki jak torpeda, lecz delikatnie rozchylał je na boki. Nadal szedł równolegle do strumienia. Nawet z tego miejsca w gąszczu widział, że był to szerszy strumień niż ten, do którego wpadł razem z Henrym Bowersem.

      Pośród krzewów jeżyn znajdował się jeszcze jeden (prawie niewidoczny) betonowy cylinder, pomrukujący cicho do siebie. Za nim zbocze pagórka opadało do strumienia. Nieopodal zauważył zwalony wiąz, pochylony nad wodą. Jego korzenie, na wpół uwolnione z ziemi przez erozję brzegu, przypominały strąki brudnych włosów.

      Z nadzieją, że nie ma tam żadnego robactwa czy węży, ale zbyt znużony i przerażony, żeby się tym przejmować, Ben wsunął się pomiędzy gałęzie i dalej w głąb maleńkiej niszy pod nimi, byle jak najgłębiej. Jakiś korzeń dźgnął go w plecy jak rozzłoszczony palec. Nieznacznie zmienił pozycję i całkiem nieźle wpasował się w niszę pod drzewem. Nadeszli Henry, Belch i Victor. Myślał, że uda mu się ich zmylić i pójdą dalej wzdłuż ścieżki, ale nic z tego. Przez chwilę stali tak blisko niego, że wyciągnąwszy rękę, mógłby ich dotknąć.

      – Założę się, że te zakichane szczyle tam dalej na pewno go widziały – powiedział Belch.

      – No to sprawdźmy – odparł Henry i zawrócili w stronę, z której przyszli. Niedługo potem Ben usłyszał jego ryk: – Co wy tu, kurwa, robicie, gnoje?

      Padła jakaś odpowiedź, ale Ben nie umiał jej rozszyfrować; dzieciaki były zbyt daleko od niego, a za blisko rzeki, Kenduskeag zaś należał do wyjątkowo głośnych strumieni. Wydawało mu się jednak, że w głosie chłopca wyczuł przerażenie. Solidaryzował się z nim w duchu.

      Wtedy Victor Criss wrzasnął coś, czego Ben w ogóle nie zrozumiał.

      – Co za pieprzona dziecinna tama!

      „Dziecinna tama”? „Dziecina tam”? A może Victor powiedział „dziecinna banda”, tylko Ben przekręcił nieświadomie jedno słowo?

      – Rozwalmy ją! – zaproponował Belch.

      Dały się słyszeć okrzyki protestu, po których rozległ się krzyk bólu. Ktoś zaczął płakać. Tak. Ben solidaryzował się z tym kimś. Nie udało się im go złapać, ale napotkali po drodze inne dzieciaki, na których mogli wyładować swoją wściekłość.

      – Jasne, rozwalmy to – zgodził się Henry.

      Pluski. Okrzyki. Głośny obłąkańczy śmiech Belcha i Victora. Pełen wściekłości i rozpaczy krzyk jednego z dzieciaków.

      – Gówno mnie obchodzi, co ty tam bełkoczesz, ty mały, zafajdany, głupi jąkało – oznajmił Henry Bowers. – W ogóle dziś gówno mnie wszystko obchodzi.

      Głuchy trzask pękającego drewna. Szum strumienia zrobił się głośniejszy i zanim ponownie, jak zawsze, stał się cichym szumem, na krótką chwilę zmienił się w ochrypły ryk. Nagle Ben zrozumiał. Dziecinna tama – tak, to było to, co powiedział Victor. Te dzieciaki (było ich dwoje lub troje) budowały tamę. Henry i jego kumple po prostu rozwalili ją paroma kopniakami. Ben rozpoznał jednego z tych chłopaków. Jedynym małym, zafajdanym, głupim jąkałą, jakiego znał ze szkoły w Derry, był Bill Denbrough, chodzący do równoległej piątej klasy.

      – Nie musiałeś tego robić! – wykrzyknął piskliwy przerażony głosik i Ben z miejsca rozpoznał ten głos, choć nie potrafił dopasować do niego twarzy. – Czemu to zrobiłeś?

      – Bo tak mi się podobało, zasrańcu! – odwarknął Henry. Rozległ się głuchy odgłos. Po nim nastąpił krzyk bólu. Potem dał się słyszeć płacz.

      – Zamknij się – mruknął Victor. – Ucisz

Скачать книгу