To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 68

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

się plecami o nasyp. Głowa tego drugiego chłopaka była odrzucona do tyłu tak mocno, że jego grdyka wyglądała jak trójkątny korek. Miał ślady skrzepniętej krwi pod nosem, na brodzie i szyi. W jednej ręce trzymał luźno coś białego.

      Bill Jąkała obejrzał się gwałtownie i zobaczył stojącego nieopodal Bena. Z chłopakiem siedzącym na brzegu coś było nie tak. Denbrough był blady jak płótno i najwyraźniej śmiertelnie przerażony. Ben pomyślał ze smutkiem: Czy ten dzień nigdy się nie skończy?

      – Zastanawiam się, cz-czy m-mógłbyś m-mi pomóc – rzekł Bill Denbrough. – J-j-jego a-a-aspirator jest p-p-pusty. Myślę, że o-o-on… – Jego twarz pokryła się rumieńcem. Usiłował wypowiedzieć to słowo, jąkając się przy tym jak karabin maszynowy. Ślina prysnęła mu z ust i dopiero gdy przez dobre trzydzieści sekund wypluwał z siebie „u-u-u-u”, Ben domyślił się, co Denbrough próbował mu powiedzieć: że ten chłopiec umiera.

      ROZDZIAŁ 5

      Bill Denbrough pokonuje diabła (I)

1

      Czuję się jak cholerny kosmonauta, myśli Bill Denbrough. Równie dobrze mógłbym się znajdować we wnętrzu kuli wystrzelonej z rewolweru. Myśl ta, choć w pełni prawdziwa, nie dodaje mu otuchy. Prawdę powiedziawszy, przez pierwszą godzinę od startu concorde’a (prędzej pasowałby tu zwrot „wzbicia się w powietrze”) z lotniska Heathrow próbuje zwalczyć w sobie uczucie narastającej klaustrofobii. Samolot jest wąski, tak wąski, że wzbudza to w człowieku niepokój. Posiłek jest niemal wyborny, ale obsługa, która go serwuje, musi w tym celu nieźle się nawyginać, naschylać i naskręcać niczym trupa gimnastyków. Patrzenie na ich wysiłki odbiera Billowi przyjemność czerpaną z jedzenia posiłku, choć jego sąsiadowi to najwyraźniej nie przeszkadza.

      Współpasażer to jeszcze jeden minus tego lotu. Jest gruby i niezbyt czysty – woda kolońska, której używa, to najprawdopodobniej Ted Lepidus, ale pod jej zapachem Bill wyczuwa wyraźny odór potu i brudu. Poza tym tamten nie zwraca zbytniej uwagi na swój lewy łokieć i co jakiś czas uderza nim Billa przy wtórze miękkiego plaśnięcia.

      Jego oczy raz po raz wędrują ku elektronicznemu wskaźnikowi z przodu kabiny. Teraz pokazuje prędkość, z jaką mknie ten brytyjski pocisk. Obecnie, kiedy concorde osiąga typową dla siebie prędkość przelotową, przekracza ona dwa machy. Bill wyciąga z kieszeni długopis i końcem przyciska guziczki na swoim zegarku z kalkulatorem, który dostał od Audry na gwiazdkę w zeszłym roku. Jeżeli machometr się nie myli – a Bill nie ma powodu, by tak sądzić – to znaczy, że mkną teraz z prędkością osiemnastu mil na minutę. Bill nie jest pewny, czy to informacja, na której szczególnie mu zależało.

      Za małym okienkiem o grubej szybie, jak w starych kapsułach kosmicznych, dostrzega niebo, które nie jest niebieskie, lecz ma barwę purpury, oznaczającą zmierzch, choć to jeszcze środek dnia.

      W miejscu, gdzie morze i ziemia łączą się z sobą, widzi, że linia horyzontu się lekko zakrzywia.

      Siedzę tu, myśli Bill, ze szklaneczką krwawej mary w dłoni, tłusty, brudny facet wali mnie łokciem w biceps, a ja przyglądam się krzywiźnie Ziemi. Uśmiecha się nieznacznie, myśląc, że facet, który potrafi stawić czoło czemuś takiemu, nie powinien się niczego obawiać. Ale on się boi i jego strach nie wynika tylko z faktu, że leci z prędkością osiemnastu mil na minutę zamknięty w tej wąskiej, kruchej skorupie. Prawie czuje, jak Derry sunie w jego stronę. Tak, to najwłaściwsze określenie. Niezależnie od tego, czy leci z prędkością osiemnastu mil na minutę, czy też nie, odczuwa to zupełnie tak, jakby stał w miejscu, a Derry sunęło w jego stronę niczym jakiś potężny drapieżnik, któremu znudziło się już wyczekiwanie na ofiarę i który zdecydował się opuścić swoją kryjówkę. Derry, ach, Derry! Czy mamy napisać odę do Derry? Opisać smród ścieków i odpadów z fabryki? Dostojną ciszę okolonych drzewami ulic? Bibliotekę? Stację pomp? Bassey Park? Podstawówkę? Barrens?

      W jego głowie rozbłyskują światła – potężne lampy Kliega. Zupełnie jakby przez dwadzieścia siedem lat siedział w mrocznym wnętrzu kina, czekając, aż coś się stanie, i wreszcie miał rozpocząć się seans. Film leci, klatka po klatce, i nie jest to stara niegroźna komedyjka – jak Arszenik i stare koronki. Billowi Denbrough bardziej kojarzy się z Gabinetem doktora Caligari.

      Wszystkie te historie, które napisałem, myśli z głupawym rozbawieniem, wszystkie te powieści pochodzą z Derry. Bo Derry to źródło. One pochodzą z tego, co zdarzyło się owego lata, i z tego, co stało się z George’em jesienią poprzedniego roku. Wszyscy dziennikarze zawsze zadawali mi to pytanie… a ja udzielałem im błędnej odpowiedzi.

      Łokieć grubasa znów wbija się w jego ramię i pod wpływem uderzenia rozlewa trochę swego drinka. Bill ma już coś powiedzieć, ale w końcu zmienia zamiar.

      Tym pytaniem było rzecz jasna: „Skąd bierze pan pomysły do swoich książek?”. Bill przypuszczał, że na to pytanie wszyscy powieściopisarze musieli odpowiadać (lub przynajmniej udawać, że odpowiadają) przeciętnie dwa razy w tygodniu, ale facet taki jak on, żyjący z opisywania rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły (i nie zdarzą), musiał na nie odpowiadać (lub przynajmniej udawać, że odpowiada) o wiele częściej.

      – Wszyscy pisarze mają w sobie coś na kształt rurociągu prowadzącego do podświadomości – mówił im, nie nadmieniając, rzecz jasna, że z każdym rokiem coraz bardziej wątpił w istnienie czegoś, co nazywa się podświadomością. – Ale mężczyzna czy kobieta piszący horrory mają ten rurociąg jeszcze dłuższy, tak że sięga, można by rzec, do podpodświadomości.

      Całkiem zgrabna odpowiedź, ale w gruncie rzeczy nigdy w to nie wierzył. Podświadomość? Cóż, tam na dole rzeczywiście coś było, ale Bill uważał, że ludzie nadmiernie przeceniali funkcję, która stanowi zapewne mentalny odpowiednik łzawienia oczu, kiedy wpadnie do nich drobinka pyłu, czy puszczania bąków godzinę lub dwie po obfitym posiłku. Ta druga metafora była najprawdopodobniej trafniejsza, ale nie możesz przecież powiedzieć dziennikarzom, że w twoim rozumieniu sny, mgliste pragnienia i wrażenia w rodzaju déjà vu są niczym więcej, jak tylko serią mentalnych pierdnięć.

      Jednakże wszyscy ci pismacy ze swymi notesami i małymi japońskimi dyktafonami sprawiali wrażenie, jakby gorączkowo czegoś pragnęli, a Bill chciał im pomóc – przynajmniej na tyle, na ile zdoła. Wiedział, że pisanie było ciężką, cholernie ciężką pracą. Nie miał zamiaru utrudniać im roboty wypowiedziami w stylu: Przyjacielu, równie dobrze mógłbyś mnie zapytać, skąd się biorą dziury w serze.

      Myśli teraz: Zawsze wiedziałeś, że zadawali ci niewłaściwe pytanie. Zawsze, zanim jeszcze zadzwonił Mike. Teraz już wiesz, jak powinno brzmieć prawdziwe pytanie. Nie skąd czerpiesz swoje pomysły, ale dlaczego masz te pomysły. Rurociąg rzeczywiście istniał, ale nie docierał do podświadomości we freudowskim czy jungowskim rozumieniu tego określenia. Nie było żadnego wewnętrznego systemu kanalizacyjnego umysłu, żadnych podziemnych jaskiń pełnych Morloków, które tylko czekają na okazję, by się uwolnić.

      Po drugiej stronie rurociągu nie było nic oprócz Derry. Tylko Derry. I… i „kto tam tupta, tupiąc po moim mostku?”.

      Gwałtownie prostuje się na siedzeniu i tym razem to jego łokieć zatacza krótki łuk; wbija go w bok swego współtowarzysza podróży.

      – Uważaj no, koleś – mówi grubas.

Скачать книгу