To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 72
Teraz wszystko pozostało daleko za nim; jego jąkanie, widok mętnych, przepełnionych bólem oczu ojca, kiedy kręcił się po swoim warsztacie w garażu, potworny obraz warstewki kurzu zalegający na pokrywie zamkniętego fortepianu na piętrze – było zakurzone, bo mama przestała na nim grać. Ostatni raz zrobiła to podczas pogrzebu George’a, kiedy zagrała trzy hymny metodystów. Obrazy… dziesiątki obrazów.
George, wychodzący w deszcz w swojej żółtej nieprzemakalnej kurtce, trzymający w dłoni nasmarowany parafiną papierowy okręcik. Pan Gardener idący dwadzieścia minut później ulicą z jego zakrwawionym ciałem na rękach. Przepełniony bólem i rozpaczą krzyk matki. To wszystko pozostało daleko w tyle. Teraz Bill był kimś innym – Samotnym Jeźdźcem, Johnem Wayne’em, Bo Diddleyem, każdym, kim zawsze chciał być, a z całą pewnością nie trzęsącą się ze strachu beksą, która błaga, by zabrano ją do m-m-mamy.
Zdawało się, że Silver frunie, a Bill Denbrough wraz z nim. Cień pozostawał daleko w tyle. Mknęli razem w dół Milowego Wzgórza – karty na szprychach Silvera ryczały przeciągle. Stopy Billa ponownie odnalazły pedały i zaczęły kręcić, jakby chłopiec chciał jechać jeszcze szybciej, jakby chciał osiągnąć jakąś określoną prędkość – nie prędkość światła, ale prędkość wspomnień – i przebić otaczającą go barierę bólu.
Pochylony nad kierownicą pędził jak wiatr, usiłując pokonać diabła. Skrzyżowanie trzech ulic – Kansas, Center i Main – zbliżało się ku niemu z olbrzymią prędkością. Był to horror stanowiący połączenie ruchu jednokierunkowego i sprzecznych z sobą znaków i sygnalizatorów, które w założeniu miały być zsynchronizowane, ale w rzeczywistości nic z tego nie wyszło. Rezultat określono w ubiegłym roku na łamach „Derry News” mianem „piekielnego ronda”.
Jak zawsze Bill zerknął w prawo i w lewo, oceniając ruch uliczny i szukając luk pomiędzy samochodami. Gdyby pomylił się w swoich obliczeniach (innymi słowy, gdyby się „zająknął”), mógłby doznać poważnych obrażeń albo nawet zginąć.
Wjechał w zatłoczoną ulicę pełną wolno sunących pojazdów i gdy dotarł do skrzyżowania, odbił w prawo, aby nie wpakować się pod wielkiego buicka. Obejrzał się szybko przez ramię, by upewnić się, że środkowy pas był pusty. Ponownie spojrzał przed siebie i zobaczył, że najpóźniej za pięć sekund rozpłaszczy się na tyle pick-upu, który zatrzymał się pod kątem prostym na środku skrzyżowania, a jego kierowca, w typie wujaszka Ike’a, wyciągnął szyję, aby przyjrzeć się uważnie wszystkim znakom, i co za tym idzie, upewnić się, że skręcił we właściwą ulicę i nie skończy jakimś dziwnym trafem w okolicy Miami Beach.
Pas po prawej stronie Billa był zajęty przez autobus linii Derry—Bangor. Pomimo to zjechał w prawo i wślizgnął się w przerwę pomiędzy stojącym pick-upem a autobusem, ani na chwilę nie zwalniając, a jechał teraz ze czterdzieści mil na godzinę. W ostatniej chwili ostro odchylił głowę w bok, jak żołnierz robiący przesadne „w prawo zwrot”, aby boczne lusterko pick-upu zamontowane po stronie pasażera nie przefasonowało mu twarzy. Strumień gorących spalin spłynął mu do gardła, paląc niczym mocny trunek. Usłyszał cichy, przeciągły pisk, kiedy jedna z rączek jego kierownicy cmoknęła w czułym pocałunku aluminiowy bok autobusu, kreśląc na nim poziomą rysę. Kątem oka dostrzegł bladą twarz kierowcy autobusu, ukrytą pod spiczastą czapką firmy Hudson Bus Company. Kierowca pogroził mu pięścią i krzyknął coś. Bill wątpił, aby były to życzenia urodzinowe.
Trzy staruszki przechodziły przez Main Street od New England Bank na drugą stronę, gdzie znajdował się sklep obuwniczy. Usłyszały oschły furkot kart przy szprychach roweru i uniosły wzrok. Otworzyły usta ze zdumienia, podczas gdy chłopiec na olbrzymim rowerze przemknął jak widmo parę cali przed nimi.
Najgorszą i zarazem najłatwiejszą część drogi miał już za sobą. Raz po raz stawał oko w oko ze śmiercią i zawsze udawało mu się jej uniknąć. Nie wpadł pod autobus, nie zabił siebie ani tych trzech staruszek przechodzących przez jezdnię z torbami pełnymi zakupów i czekami opieki społecznej w kieszeniach, uniknął też rozpłaszczenia o tył starego pick-upu. Znowu sunął pod górę – prędkość roweru zaczęła maleć. Wraz z nią malało również coś, co można by nazwać pragnieniem. Ponownie dopadły go myśli i wspomnienia – siemanko, Bill, już myślałyśmy, że cię zgubiłyśmy, ale spójrz, znów tu jesteśmy – oblazły go niczym małe, niewidoczne stworzenia, wspinały się po jego koszuli, wskakiwały mu do ucha i wpadały do mózgu jak dzieci zsuwające się po zjeżdżalni.
Czuł, jak powracają na swoje miejsca, jak rozpychają się gorączkowo między sobą. Jejku! Auu! Rany! Znowu jesteśmy we wnętrzu głowy Billa! Pomyślmy o George’u. No, jazda! Kto chce zacząć?
Za dużo myślisz, Bill. Nie, nie na tym polegał jego problem. Po prostu za dużo sobie wyobrażał. Skręcił w Richard’s Alley i parę chwil później wyjechał na Center Street, czując pot na plecach i we włosach. Zeskoczył z Silvera przed drugstore’em i wszedł do środka.
Przed śmiercią George’a Bill nie miałby nic przeciwko ucięciu sobie małej pogawędki z panem Keene’em, który wprawdzie nie należał do najsympatyczniejszych osób – w każdym razie tak o nim myślał Bill – ale był dość cierpliwy i nie kpił ani nie wyśmiewał się z chłopca. Teraz jednak stan Billa znacznie się pogorszył – i obawiał się, że jeżeli nie załatwi szybko sprawy z lekarstwem, Eddiemu może przytrafić się coś złego.
Dlatego też, kiedy pan Keene powiedział:
– Witaj, Billy, czym mogę ci służyć? – Bill sięgnął po folder reklamujący witaminy, przekręcił go i napisał na odwrocie: „Eddie Kaspbrak i ja bawiliśmy się w Barrens. Dostał gwałtownego ataku astmy. Ma trudności z oddychaniem. Czy może pan napełnić jego aspirator?”.
Podał tę kartkę ponad przeszklonym kontuarem panu Keene’owi, a ten przeczytał ją, spojrzał w przepełnione strachem niebieskie oczy Billa i powiedział:
– Oczywiście. Poczekaj tutaj i nie dotykaj niczego, czego nie powinieneś.
Bill nerwowo przestępował z nogi na nogę, podczas gdy pan Keene zniknął na zapleczu. Kiedy wrócił pięć minut później – Bill miał wrażenie, że minęły już całe wieki – trzymał w ręce jedną z plastikowych buteleczek Eddiego. Podał ją Billowi, uśmiechnął się i rzekł:
– To powinno rozwiązać problem.
– Dz-dziękuję – powiedział Bill. – N-n-n-nie mam p-p-p…
– Wszystko w porządku, synu. Pani Kaspbrak ma u mnie kredyt. Dopiszę to do jej rachunku. Jestem pewien, że zechce podziękować ci za uprzejmość.
Bill poczuł wielką ulgę; podziękował panu Keene’owi i szybko wyszedł. Właściciel drugstore’u okrążył kontuar i przez chwilę przyglądał się chłopcu. Zobaczył, jak Bill wrzuca aspirator do kosza bagażnika i niezgrabnie wdrapuje się na siodełko.
Czy on naprawdę da radę pojechać tym rowerem? – zastanawiał się pan Keene. Wątpię w to. Szczerze w to wątpię.
Ale mały Denbrough zdołał jakoś ruszyć z miejsca, nie wywalając