To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 71

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

że Eddie zapadłby w śpiączkę w tej samej chwili, kiedy on, Bill, odwróciłby się do niego plecami. Nagle spojrzał w górę strumienia i zobaczył stojącego nieopodal Bena Hanscoma. Rzecz jasna wiedział, kim był Ben – najgrubszy chłopiec w szkole zawsze osiąga pewien stopień popularności, aczkolwiek rzadko kiedy wychodzi mu to na zdrowie.

      Ben chodził do równoległej piątej klasy. Bill widywał go czasami na przerwach, jak stał samotnie – zazwyczaj w kącie – przeglądając książkę albo pałaszując lunch z torebki wielkości worka na bieliznę.

      Patrząc teraz na Bena, Bill pomyślał, że wyglądał on jeszcze gorzej niż Henry Bowers. Trudno w to uwierzyć, jednak była to prawda. Bill nie umiał sobie wyobrazić okropnej walki, jaką musieli stoczyć ci dwaj. Podejrzewał, że z pewnością była to istna masakra. Włosy Bena rozczochrane i zlepione błotem sterczały niczym druty na wszystkie strony. Jego sweter albo bluza od dresu – nie sposób powiedzieć, jak rano nazywała się ta część jego garderoby, a teraz najwyraźniej nie miało to już żadnego znaczenia – była jedną wielką podartą ruiną ubabraną zielono-czerwoną pacią z trawy i krwi. Dżinsy Bena kończyły się przy kolanach.

      Zobaczył, jak Bill patrzy na niego, i cofnął się nieznacznie – w jego oczach zabłysły iskierki czujności.

      – N-n-nie o-o-o-odchodź! – zawołał Bill. Uniósł puste dłonie środkiem na zewnątrz, aby pokazać, że nie jest uzbrojony. – P-p-potrzebujemy p-p-pomocy.

      Ben podszedł bliżej, ale nadal zachowywał nadzwyczajną ostrożność. Kuśtykał, jakby miał kłopoty z nogą. Najwyraźniej bardzo cierpiał.

      – Czy oni odeszli? Bowers i jego kumple?

      – T-tak – odparł Bill. – Posłuchaj, cz-czy m-m-mógłbyś zostać z moim p-przyjacielem, p-podczas gdy ja p-pojadę po jego l-l-lekarstwo? On m-maa-a…

      – Astmę?

      Bill pokiwał głową. Ben podszedł do rozwalonej tamy i ukląkł z trudnością obok Eddiego, który leżał na plecach, miał na wpół przymknięte oczy, a jego klatka piersiowa unosiła się powoli.

      – Który go uderzył? – spytał w końcu Ben. Uniósł wzrok i Bill zobaczył na twarzy chłopca wyraz wściekłości i frustracji, a zatem nie był odosobniony w swoich doznaniach. – Henry Bowers?

      Bill pokiwał głową.

      – Tak myślałem. Jasne, jedź. Zostanę z nim.

      – Dzię-ę-ękuję.

      – Nie dziękuj mi – rzucił Ben. – To przeze mnie mieliście te kłopoty. Jedź już. Pospiesz się. Muszę wrócić do domu na kolację.

      Bill odszedł, nie mówiąc więcej ani słowa. W głębi duszy chciał powiedzieć Benowi, aby nie brał sobie tego tak do serca – to, co się stało, było w takim samym stopniu winą Bena, jak i Eddiego, który nie potrafił trzymać języka za zębami. Chłopcy tacy jak Henry i jego kolesie byli ucieleśnieniem wypadków, które chodzą po ludziach – dziecięcą wersją katastrofy w stylu powodzi, huraganów czy kamieni żółciowych. Chciał to powiedzieć, i to nawet bardzo, ale w owej chwili był tak spięty, że zabrałoby mu to dobre dwadzieścia minut, a do tej pory Eddie mógł zapaść w comber (to jeszcze jedna rzecz, jakiej Bill dowiedział się z seriali o doktorach Caseyu i Kildarze; w śpiączkę się nie wchodziło, tylko zawsze – zapadało).

      Podążając w dół strumienia, obejrzał się jeszcze raz przez ramię. Zobaczył, jak Ben Hanscom wyjmuje z wody otoczaki i układa je na brzegu. Bill zastanawiał się przez chwilę, po co tamten to robił, aż wreszcie zrozumiał. To był magazyn amunicji. Na wypadek gdyby Henry i jego kolesie wrócili do Barrens.

4

      Barrens nie miało dla Billa tajemnic. Tej wiosny często się tutaj bawił – czasami z Richiem, przeważnie z Eddiem, a niekiedy całkiem sam. Rzecz jasna nie zdołał przemierzyć całego tego terytorium, ale bez problemu potrafił odnaleźć drogę od strumienia do Kansas Street i właśnie teraz to zrobił. Wyszedł na drewniany mostek, gdzie Kansas Street przecinała jeden z pozbawionych nazwy strumyków, które wypływały z kanałów Derry i nieco dalej łączyły się z wodami Kenduskeag. Pod tym mostem zostawił swego Silvera, przywiązawszy go kawałkiem mocnego sznura do jednego ze wsporników mostu, tak by nie dotykał kołami wody.

      Bill rozwiązał sznur oplatający kierownicę roweru, włożył go do kieszeni i wyciągnął Silvera na chodnik. Czynność ta wymagała od niego niemałego wysiłku – nieźle się przy tym zmachał i spocił, a raz nawet stracił równowagę i wylądował na ziemi tylną częścią ciała. W końcu jednak dopiął swego i wciągnął rower na most. Błyskawicznie przerzucił nogę przez wysoką ramę i wskoczył na siodełko.

      I jak zawsze, kiedy dosiadał Silvera, stał się kimś innym.

5

      – Hej-ho, Silver, naprzód!

      Wypowiedział te słowa głośniej i mocniej niż zwykle. Głos, który dobył się z jego gardła, brzmiał jakoś inaczej. Był to niemalże głos człowieka, w którego lada chwila miał się zmienić. Silver powoli nabierał prędkości – wzrost tempa jazdy oznajmiało przyspieszone klaskanie kart przymocowanych do szprych roweru. Bill stanął na pedałach, a jego dłonie zacisnęły się na uchwytach kierownicy, zwrócone nadgarstkami do góry. Wyglądał jak człowiek, który chce podnieść wyjątkowo ciężką sztangę. Mięśnie wystąpiły mu na szyi. Żyły w skroniach pulsowały. Kąciki ust zaciśniętych w grymasie olbrzymiego wysiłku drżały, kiedy toczył znaną mu już walkę z ciężarem i bezwładnością, dając z siebie wszystko, aby wprawić Silvera w ruch.

      I jak zawsze, jego wysiłek okazał się opłacalny. Rower zaczął się toczyć nieco żwawiej. Bill miał wrażenie, że okoliczne domy nie stały w miejscu, lecz śmigały gładko obok niego. Po lewej stronie, gdzie Kansas Street przecinała Jackson, nieskrępowany Kenduskeag stawał się kanałem. Pojechawszy przez skrzyżowanie Kansas Street, pomknął szybko w dół wzgórza w stronę Center i Main, dzielnicy handlowej Derry. Ulice krzyżowały się tu często, ale na szczęście dla Billa przed każdym skrzyżowaniem znajdował się znak stopu, a myśl, że jakiś kierowca mógłby się kiedyś nie zatrzymać i rozgnieść go na placek, ani przez chwilę nie przyszła mu do głowy. Prawdopodobnie nawet gdyby o tym pomyślał, i tak zrobiłby to samo. We wcześniejszym i późniejszym okresie swego życia zapewne mógłby zwolnić, ale ta wiosna i początek lata były dla niego wyjątkowo burzliwym czasem. Bill zdziwiłby się, gdyby ktoś zapytał go, czy czuł się samotny, byłby równie zdziwiony, gdyby ktoś zapytał go, czy igra ze śmiercią.

      O-oczywiście n-nie! – odparłby natychmiast (i to z oburzeniem), ale nie zmieniało to faktu, że sunął w dół Kansas Street do miasta i coraz bardziej przypominał szalonego kamikadze w swym pierwszym (i ostatnim) samobójczym ataku.

      Ten fragment Kansas Street był znany jako Milowe Wzgórze. Bill pokonał je, mknąc niczym strzała, pochylony nad kierownicą Silvera, by zmniejszyć opór powietrza, z jedną ręką uniesioną nad gumową gruszką klaksonu, by w razie potrzeby móc ostrzec nieostrożnych, i z rudymi włosami płynącymi za nim na wietrze trzepoczącą falą. Klekot kart na szprychach roweru zmienił się w regularny, miarowy ryk. Grymas nieśmiałego skrzywienia ust rozrósł się w potężny, głupkowaty uśmiech. Rząd domów po prawej stronie ustąpił na rzecz sklepów (głównie domów towarowych

Скачать книгу