To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 67

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

dźwięk przeszył mroźne wieczorne powietrze niczym ostrze kolca do lodu. Klown uniósł wzrok, jakby go to zaskoczyło, i wtedy Ben zobaczył jego twarz.

      Mumia! O mój Boże, to mumia! – pomyślał, a zgroza, jaka nim zawładnęła w tej samej chwili, zmusiła go, aby z całych sił oburącz uchwycił poręcz mostu. Gdyby tego nie zrobił, najprawdopodobniej by zemdlał. Oczywiście to nie była mumia, to nie mogła być mumia. Istniało co prawda wiele egipskich mumii, wiedział o tym, ale od razu pomyślał, że to właśnie ta mumia – pokryty warstwą piachu i kurzu potwór grany przez Borisa Karloffa w starym filmie, który oglądał jednego wieczoru w zeszłym miesiącu.

      Nie, to nie była ta mumia, to nie mogła być ona, bo przecież wszyscy wiedzieli, że filmowe potwory nie są prawdziwe. Nawet małe dzieci to wiedzą. Niemniej…

      Klown nie miał na sobie charakteryzacji ani nie był ot tak, po prostu, owinięty paroma zwojami bandaży. Miał na sobie bandaże, głównie na klatce piersiowej, szyi i nadgarstkach, bandaże, które łopotały na wietrze, ale Ben widział bardzo wyraźnie twarz klowna. Pokrywały ją głębokie bruzdy, skóra stanowiła pergaminową mapę zmarszczek, policzki były w strzępach, a ciało wyglądało jak wysuszone. Skóra na czole została rozdarta, ale nie dostrzegał krwi. Martwe usta wykrzywiały się w uśmiechu, odsłaniając poczerniałe zęby przypominające nagrobki. W czarnych dziąsłach potwora Ben ujrzał wgłębienia. Nie widział oczu, ale w mrocznych jamach pomarszczonych oczodołów błyszczało coś, co mogło się kojarzyć z zimnymi klejnotami, z których wykonywano oczy skarabeuszy.

      I choć wiatr wiał w przeciwną stronę, Ben miał wrażenie, że poczuł woń cynamonu, przypraw korzennych i gnijących bandaży pokrytych dziwacznymi maściami, piaskiem i krwią tak starą, że jej zaschnięte skrzepy przypominały płatki i ślady rdzy.

      – Tu na dole wszyscy pływamy – skrzeknął klown-mumia i Ben znowu poczuł ogarniające go przerażenie, gdyż dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tamten w jakiś sposób zdołał dotrzeć do mostu i był teraz tuż pod nim, sięgając w górę swoją wysuszoną i powykrzywianą ręką, z której zwisały łopoczące niczym proporce strzępy i płaty skóry, ręką, w której można było zobaczyć wystające kawałki pożółkłych kości. Jeden palec, praktycznie całkowicie pozbawiony ciała, delikatnie musnął koniuszek jego buta. Paraliż Bena prysnął. Przebiegł przez most, wciąż mając w uszach gwizd syreny, który ucichł dopiero wówczas, gdy chłopiec znalazł się po drugiej stronie kanału. To musiało być złudzenie. Po prostu musiało.

      Klown nie mógł przebyć tak długiego dystansu w ciągu dziesięciu, piętnastu sekund trwania dźwięku syreny. Ale strach Bena nie był złudzeniem. Podobnie jak gorące łzy spływające z oczu i natychmiast zamarzające na policzkach. Biegł – jego buty dudniły na chodniku, a z tyłu za sobą słyszał odgłosy mumii w kostiumie klowna, wypełzającej z kanału, dźwięk prastarych, skamieniałych paznokci drapiących o metal, starych ścięgien skrzypiących jak nienaoliwione zawiasy. Słyszał przeciągły świst suchego oddechu tej istoty, który kojarzył mu się z pozbawionymi wilgoci korytarzami wielkiej piramidy. Czuł woń olejków i maści, którymi natarte były bandaże, i wiedział, że lada chwila ręce mumii, suche, kościste i pozbawione ciała, jak elementy jego zestawów konstrukcyjnych, zacisną mu się na ramionach. A potem odwrócą go i jego wzrok padnie na tę pomarszczoną, uśmiechniętą twarz. Oblicze Bena omiecie martwa rzeka oddechu stwora. Mumia pochyli nad nim głowę z ziejącymi jamami czarnych oczodołów, wewnątrz których płonie niezwykły, upiorny blask. Bezzębne usta otworzą się, a on dostanie swój balonik. O tak. Dostanie tyle balonów, ile tylko zechce.

      Ale kiedy dotarł do rogu ulicy, na której mieszkał, zdyszany i płaczący, z sercem wywijającym dziwne hołubce i dudniącym mu w uszach, kiedy w końcu obejrzał się przez ramię, ulica była pusta. Łukowaty mostek okolony betonowym nabrzeżem i staromodny brukowany chodnik również były puste. Nie widział samego kanału, ale czuł, że tam na dole także nie dostrzegłby żywej duszy. Nie, bo jeżeli mumia nie była złudzeniem czy halucynacją, jeżeli istniała naprawdę, czekałaby pod mostem niczym troll z Bajki o trzech małych kózkach. Pod mostem.

      Czyhając, ukrywając się.

      Ben przyspieszył kroku. Co chwila oglądał się za siebie, dopóki w końcu nie dotarł do domu. Tu, po zamknięciu za sobą drzwi i zatrzaśnięciu zasuwy, poczuł się wreszcie bezpieczny. Wyjaśnił matce – która miała wyjątkowo ciężki dzień w pracy i praktycznie nie zdążyła odczuć jego nieobecności – że pomagał pani Douglas w liczeniu książek. Potem zasiadł do obiadu i zjadł porcję klusek oraz resztki niedzielnego indyka. Wmusił w siebie trzy dokładki i stopniowo wizja mumii zaczęła stawać się coraz bardziej odległa. Ona nie była prawdziwa; ożywają tylko pomiędzy reklamówkami telewizyjnego kina nocnego albo sobotnich seansów kinowych, gdzie jeżeli miałeś fart, za ćwierć dolca mogłeś obejrzeć dwa filmy z potworami, a mając jeszcze jedną ćwiartkę, nabyć tyle prażonej kukurydzy, ile tylko mogłeś zjeść. Nie, zarówno telewizyjne, jak i kinowe potwory nie były prawdziwe. Tak samo potwory z komiksów. Owszem, tak było, ale dopóki nie położyłeś się do łóżka i nie zasnąłeś, dopóki nie zjadłeś ostatnich czterech cukierków, które zawsze trzymałeś pod poduszką dla ochrony przed upiorami, dopóki twoje łóżko nie zaczynało się zmieniać w jezioro okropnych snów, wiatr za oknem zawodził jak potępiona dusza, a ty bałeś się spojrzeć w okno, bo mogłeś w nim zobaczyć twarz – prastarą, uśmiechniętą twarz, która nie była przeżarta zgnilizną, tylko zwyczajnie wysuszona jak stary liść, z oczyma błyszczącymi niczym okruchy diamentu z głębi zapadniętych, ziejących czernią oczodołów. Tak było, dopóki nie zobaczyłeś pokrytej strzępami skóry, kościstej dłoni trzymającej pęk balonów: „Oglądaj widoki, weź sobie balonik, karm słonie, baw się na zjeżdżalni! Ben, och, Ben, będziesz mógł pływać do woli…”.

12

      Ben obudził się, chwytając głęboko powietrze. Wciąż miał przed oczami twarz mumii, a mrok panujący wokół niego, przenikany delikatną wibracją, wzmagał jeszcze uczucie paniki. Wzdrygnął się i wystająca gałąź ponownie dźgnęła go w plecy, jakby w przypływie irytacji.

      Zobaczył światło i skierował się w jego stronę. Wyczołgał się na zewnątrz, gdzie królowały popołudniowe słońce i szum strumienia, i wszystko powróciło do normalności. Było lato – nie zima. Mumia nie zaniosła go do swojej krypty na pustyni. Ben po prostu schował się przed trzema starszymi chłopakami w piaszczystym dole pod na wpół zwalonym drzewem. Był w Barrens. Henry i jego kumple wrócili do miasta, wyżywając się uprzednio na dwóch dzieciakach bawiących się przy strumieniu, gdyż nie udało im się znaleźć Bena i ulżyć sobie tak, jak by tego chcieli.

      „Pa, pa, chłopcy. To była naprawdę dziecinna tama, chłopcy, nic niewarta. Bez niej będzie lepiej, uwierzcie mi”.

      Ben obrzucił ponurym spojrzeniem swoje poszarpane ubranie. Mama na pewno nieźle go za to obsztorcuje. Zdrzemnął się dostatecznie długo, żeby zesztywnieć. Ześlizgnął się po zboczu, a potem krzywiąc się przy każdym kroku, ruszył wzdłuż strumienia. Był jednym wielkim kłębkiem bólu, czuł się jak Spike Jones, któremu przyszłoby grać szybką melodię, mając zamiast większości mięśni potłuczone szkło pod skórą. Każdy cal jego odsłoniętego ciała zdawał się pokryty zakrzepłą albo krzepnącą krwią.

      Budowniczowie tamy i tak na pewno już dawno poszli, pocieszał się w duchu. Nie był pewny, jak długo spał, ale nawet jeśli drzemka trwała pół godziny, spotkanie z Henrym i jego kumplami z pewnością przekonało Denbrough

Скачать книгу