To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 65
– J-j-jestem p-p-pewny – odrzekł Bill Denbrough.
– Chodźmy – rzucił Henry. – Prawdopodobnie zawrócił tędy.
– Pa, pa, chłopcy! – zawołał Victor Criss. – To była naprawdę dziecinna tama, chłopcy, nic niewarta. Bez niej będzie lepiej, uwierzcie mi.
Głośne chlupnięcie. Ponownie rozległ się głos Belcha, ale tym razem dobiegał z oddali. Ben nie zrozumiał jego słów. Prawdę mówiąc, nie chciał rozumieć. Chłopak, który płakał, znowu się rozryczał. Ten drugi próbował go pocieszyć, uspokoić. Ben uznał, że musiało ich być dwóch – Bill Jąkała i ten drugi, płaksa. Pół siedząc, pół leżąc, przysłuchiwał się dwu chłopcom nad rzeką i cichnącym odgłosom Henry’ego i jego kumpli – dinozaurów przedzierających się przez strumień w stronę drugiego końca Barrens. Promienie słońca zabłysły mu przed oczami i tańczyły drobnymi świetlnymi punkcikami na splątanych korzeniach drzewa, nad nimi i wokół niego. Było tu brudno, ale jednocześnie swojsko i bezpiecznie.
Szum strumienia działał na niego kojąco. Nawet płacz tamtego dzieciaka w pewnym sensie go uspokajał. Ból w jego ciele zmienił się w tępe ćmienie, a odgłosy dinozaurów ucichły zupełnie. Zamierzał odczekać jeszcze jakiś czas, aby mieć pewność, że odeszli na dobre, i dopiero potem wrócić do domu.
Ben słyszał dochodzące z ziemi pulsowanie i szum mechanizmu odprowadzającego wodę z kanału – ba, on to po prostu czuł – to była miarowa, delikatna wibracja, płynąca z głębi ziemi, poprzez korzenie drzewa, pod którym leżał, aż do jego kręgosłupa. Ponownie pomyślał o Morlokach, ich nagich ciałach, wyobrażał sobie ich zapach, mieszankę wilgoci i ekskrementów, jak smród bijący przez otwory w metalowej pokrywie betonowego cylindra.
Pomyślał o ich kanałach, wydrążonych głęboko w ziemi, kanałach, których ściany zaopatrzone były w przerdzewiałe stalowe drabinki. Zamknął oczy i w którymś momencie jego myśli przemieniły się w sen.
Nie śnił o Morlokach. Śnił o tym, co przydarzyło mu się w styczniu i z czego nie chciał zwierzyć się matce. Było to pierwszego dnia szkoły, po długiej świątecznej przerwie. Pani Douglas poprosiła, aby ktoś zgłosił się na ochotnika do pomocy w liczeniu książek, które zostały zwrócone tuż przed feriami. Ben podniósł rękę.
– Dziękuję, Ben – powiedziała pani Douglas, nagradzając go tak serdecznym uśmiechem, że aż się zaczerwienił.
– Lizus – mruknął pod nosem Henry Bowers.
Był to jeden z tych zimowych dni, który w Maine jest zarazem wspaniały i okropny – bezchmurne niebo, tak czyste, że aż bolą oczy, i mróz przenikający do szpiku kości. Temperaturę dwanaście stopni poniżej zera pogarszał jeszcze silny wiatr, chłoszczący wszystko lodowatymi podmuchami.
Ben liczył książki i podawał numery, a pani Douglas zapisywała je (z dumą zauważył, że ani razu nie sprawdziła, czy się nie pomylił), a potem oboje zanieśli książki do magazynu. Szli przez korytarze, których wnętrze wypełniał miły dla ucha szum grzejników.
Z początku cała szkoła była pełna różnych odgłosów – trzasku drzwiczek metalowych szafek, szczęku maszyny do pisania w biurze pani Thomas, nieco atonalnych śpiewów dobiegających z sali, w której odbywały się próby chóru, nerwowego dudnienia koszykarzy grających w sali gimnastycznej i pisku oraz głuchego stukotu ich butów sportowych, kiedy członkowie drużyn mknęli w stronę koszy lub byli ostro zatrzymywani na śliskim, lakierowanym parkiecie. Te odgłosy powoli milkły, a kiedy zakończyli obliczanie zwróconych książek (jednej brakowało, ale to był drobiazg – pani Douglas westchnęła przeciągle), jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, były szum grzejników, ciche szuranie miotły, którą pan Fazio zgarniał kolorowe trociny z podłogi holu, i skowyt wiatru na zewnątrz.
Ben spojrzał w stronę wąskiego okna w pomieszczeniu magazynu i zobaczył, że na zewnątrz robiło się już ciemno. Była czwarta godzina. Nadchodził zmierzch. Wokół oblodzonych przyrządów na placu zabaw unosiła się gęsta chmura wirujących płatków śniegu. Drewniane huśtawki były wmarznięte w ziemię. Dopiero kwietniowe roztopy przełamią te mocne zimowe okowy. Na Jackson Street nie zobaczył żywej duszy. Patrzył jeszcze przez chwilę, oczekując, że jakiś samochód przejedzie przez pobliskie skrzyżowanie, ale żaden się nie pojawił. Wszyscy w Derry dbali tylko o siebie i dla nich pani Douglas mogła nie żyć albo nawet w ogóle nie istnieć.
Spojrzał w jej stronę i z przerażeniem stwierdził, że ona odczuwała dokładnie to samo w stosunku do niego. Domyślił się tego po wyrazie jej oczu. Były zamyślone i nieobecne, nie jak oczy nauczycielki, ale oczy dziecka. Dłonie miała złożone na piersiach, jak do modlitwy.
Boję się, pomyślał Ben. I ona też się boi, ale czego tak naprawdę się boimy?
Nie wiedział. Wtedy ona spojrzała na niego i roześmiała się krótkim, urywanym śmiechem. Wydawała się nieco zakłopotana.
– Zatrzymałam cię tak długo – powiedziała. – Przepraszam, Ben.
– Nic się nie stało.
Spojrzał na swoje buty. W pewnym sensie ją kochał – nie było to wprawdzie tak szczere i niepohamowane uczucie, jakie żywił do panny Thibodeau, swojej nauczycielki z pierwszej klasy… ale pomimo wszystko kochał ją.
– Gdybym prowadziła samochód, podwiozłabym cię – rzekła – ale nie mam prawa jazdy. Mój mąż ma po mnie przyjechać mniej więcej kwadrans po piątej. Jeżeli chciałbyś zaczekać, moglibyśmy…
– Nie, dziękuję – odparł Ben. – Do tej pory będę już w domu.
Nie była to prawda, ale żywił jakąś nieokreśloną niechęć do spotkania z mężem pani Douglas.
– Może twoja matka mogłaby…
– Ona też nie ma prawa jazdy – powiedział Ben. – Ale to nic. Mam zaledwie milę do domu.
– Mila to przy ładnej pogodzie nic takiego, ale przy takiej zawiei jak teraz może się strasznie dłużyć. Zajdziesz gdzieś, jeżeli zrobi się zbyt zimno, co, Ben?
– Na pewno. Do Costello’s Market i postoję chwilę przy piecu albo gdzie indziej. Jestem pewny, że pan Gedreau nie będzie miał nic przeciwko temu. No i mam ocieplane spodnie. I nowy szalik, który dostałem na święta.
Pani Douglas jakby trochę się uspokoiła… a potem raz jeszcze spojrzała w stronę okna.
– Wydaje się, że tam, na zewnątrz, jest tak zimno. Tak… tak nieprzyjaźnie.
Nie znał tego słowa, ale bez trudu pojął jego znaczenie. Właśnie przed chwilą coś się stało – ale co?
Nagle zdał sobie sprawę, że patrzył na nią nie jak na nauczycielkę. Właśnie to się stało. Nagle dostrzegł jej twarz z całkiem innej perspektywy i stała się dla niego zupełnie nowa – to była twarz zmęczonej poetki. Widział ją wracającą do domu z mężem, siedzącą obok niego w samochodzie, ze złożonymi na podołku dłońmi,