To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 66
– Aż do wiosny będę się czuła staro, a potem znów odżyję. Tak jest co roku. Na pewno nie chcesz zaczekać, Ben?
– Nie, dziękuję.
– Tak myślałam. Uważaj na siebie. Jesteś dobrym chłopcem, Ben. – Ponownie spuścił wzrok i zaczerwienił się. W tej krótkiej chwili kochał ją bardziej niż kiedykolwiek dotąd.
W korytarzu, nie unosząc wzroku znad szczotki, pan Fazio rzekł:
– Uważaj na odmrożenia, chłopcze.
– Będę uważał.
Dotarł do swojej szafki, otworzył ją i wyjął z niej ocieplane spodnie. Nie był zadowolony, kiedy matka poleciła mu, aby wkładał je w wyjątkowo zimne dni, gdyż uważał, że te spodnie dobre są dla dziecka, a nie dla niego, lecz tego popołudnia cieszył się, że mógł je włożyć. Podszedł wolno do drzwi, zapiął kurtkę, ściągnął mocno sznurki kaptura i naciągnął rękawiczki. Wyszedł i stanął na chwilę na ośnieżonym górnym stopniu schodów, nasłuchując, jak drzwi za jego plecami zamykają się i zatrzaskują z głuchym szczękiem. Zaczepy przy lince flagowej masztu zgrzytały i wybijały jakiś dziwny, upiorny rytm na metalowym słupie. Wiatr omiótł ciepłą, nieprzygotowaną na tak nagłą zmianę temperatury skórę na twarzy Bena, niemal kompletnie pozbawiając ją czucia.
„Uważaj na odmrożenia, chłopcze”.
Szybko naciągnął szalik na twarz; wyglądał teraz jak gruba karykatura Czerwonego Kapturka. To mroczne niebo miało w sobie posmak jakiegoś niezwykłego piękna, ale Ben nie zatrzymał się, aby je podziwiać – było na to za zimno. Ruszył przed siebie.
Z początku miał wiatr w plecy i cała sytuacja przedstawiała się nie najgorzej, prawdę mówiąc, ten wiatr w pewnym sensie nawet go trochę popychał. Jednakże przy Central Street musiał skręcić w prawo i iść dalej pod wiatr. Teraz miał wrażenie, że wichura chce go zatrzymać… jakby miała z nim na pieńku i zamierzała wyrównać rachunki. Szalik okazał się skuteczny, ale tylko do pewnego stopnia. Jego oczy łzawiły, a śluz w nosie zaczął z wolna zamarzać. Nogi poczęły drętwieć. Kilkakrotnie włożył dłonie pod pachy, aby je ogrzać. Wiatr huczał i wył; czasami nawet mogło się wydawać, że w jego poszumie brzmi jakaś ludzka nuta.
Ben czuł się zarazem przerażony i rozbawiony. Przerażony, bo właśnie teraz zrozumiał sens kilku przeczytanych opowiadań, takich jak To Build a Fire Londona, w których ludzie po prostu zamarzali na śmierć. W taką noc jak ta perspektywa zamarznięcia wydawała się aż nadto prawdopodobna. Mróz był wyjątkowo siarczysty. Trudno było wyjaśnić kwestię rozbawienia Bena. To było uczucie samotności, uczucie pewnego rodzaju melancholii. Był na zewnątrz. Mknął na skrzydłach wiatru i żaden z ludzi za jasno oświetlonymi prostokątami okien nie mógł go zobaczyć. Oni byli wewnątrz, w swoich domach, gdzie królowały światło i ciepło. Nie wiedzieli, że ich mijał. Tylko on o tym wiedział. Była to jego tajemnica. Podmuchy wiatru cięły niczym niewidzialne igły, ale powietrze było rześkie i czyste. Obłoczki pary wypływały mu z nosa małymi kłębami.
Kiedy nadszedł zmierzch, po zachodniej stronie horyzontu pojawiła się długa, zimna, pomarańczowożółta linia umierającego dnia, a nad jego głową rozbłysły pierwsze gwiazdy, połyskujące niczym maleńkie okruchy diamentów. Dotarł do kanału. Był teraz zaledwie o trzy przecznice od domu i przepełniała go chęć ponownego poczucia ciepła na twarzy i nogach oraz odzyskania normalnego krążenia krwi, przy wtórze jedynych w swoim rodzaju ciarek. Mimo to się zatrzymał.
Wody kanału przepływające wzdłuż betonowych nabrzeży pokrywała lodowa powłoka przypominająca kożuch na mleku, spękany i o nierównej powierzchni. Strumień pomimo unieruchomienia tętnił życiem w słabym świetle zimowego zmierzchu i był obdarzony swoistym, trudnym do zdefiniowania pięknem.
Ben skręcił na południowy zachód w stronę Barrens. Kiedy obrał ten kierunek, ponownie miał wiatr w plecy. Jego podmuchy chłostały bezlitośnie materiał spodni chłopca, które trzepotały niczym flaga na wietrze.
Kenduskeag płynął wzdłuż wybetonowanego nabrzeża kanału około pół mili – potem beton się kończył i strumień wlewał się na teren Barrens, które o tej porze roku stanowiło upiorny świat szkieletów skutych lodem krzaków jeżyn i sterczących nagich gałęzi.
Tam w dole, na lodzie, stała jakaś postać.
Ben spojrzał na nią i pomyślał: Owszem, tam na dole może być jakiś człowiek, ale czy to możliwe, żeby miał na sobie strój, który wydaje mi się, że ma? To niemożliwe, no nie?
Postać miała na sobie coś, co przypominało srebrzystobiały strój klowna. Wiatr rozdymał go z każdym kolejnym podmuchem. Nogi zdobiły olbrzymie pomarańczowe buty, które harmonizowały z pomarańczowymi guzikami-pomponami zdobiącymi przód jego kostiumu. W jednej ręce klown trzymał pęk sznurków, na których były uwiązane różnokolorowe balony, a kiedy Ben zauważył, że te balony zaczęły płynąć w jego stronę, poczuł, że ogarnia go jeszcze większy niepokój. Czuł się niepewnie jak nigdy dotąd. Zamknął oczy, przetarł je i otworzył. Zdawało się, że balony nadal napływają w jego stronę.
Usłyszał pod czaszką głos pana Fazio: „Uważaj na odmrożenia, chłopcze”. To musiała być halucynacja albo miraż wywołany nagłym kaprysem pogodowym. Owszem, tam na lodzie mógł się znajdować jakiś człowiek, ba, praktycznie rzecz biorąc, mógł on być nawet ubrany w strój klowna. Ale balony nie mogły napływać w stronę Bena, pod wiatr. A wyglądało na to, że tak właśnie było.
– Ben! – zawołał klown stojący na lodzie. Ben miał wrażenie, że ten głos rozległ się tylko w myślach, choć wydawało mu się, że po prostu go usłyszał. – Chcesz balonik, Ben?
W tym głosie było coś tak złego, tak potwornego, że Ben miał ochotę obrócić się na pięcie i uciec, gdzie pieprz rośnie, ale jego nogi wydawały się jak gdyby przyspawane do chodnika – przymarznięte do ziemi, jak huśtawki na szkolnym placu zabaw.
– One unoszą się w powietrzu, Ben! One wszystkie pływają w powietrzu! Sprawdź i zobacz sam!
Klown zaczął iść po lodzie w stronę mostu na kanale, na którym znajdował się Ben. Ben patrzył, jak tamten się zbliżał, stojąc w kompletnym bezruchu. Patrzył na niego jak ptak na zbliżającego się węża. Balony powinny popękać na mrozie, ale nie popękały. Unosiły się nad i przed klownem, podczas gdy powinny być znoszone wiatrem do tyłu, w stronę Barrens, skąd – jak w głębi duszy przypuszczał Ben – wyłoniła się tajemnicza postać. I wtem Ben zauważył jeszcze jeden szczegół. Choć ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na skutą lodem powierzchnię kanału, klown nie rzucał cienia. W ogóle.
– Spodoba ci się tu, Ben – rzekł klown. Teraz był już tak blisko, że Ben słyszał klapanie, które wydawały olbrzymie buty klowna, kiedy ten stąpał po nierównym lodzie. – Spodoba ci się tu, przyrzekam. Wszystkim chłopcom i dziewczynkom, których spotkałem, tu się podoba, bo to miejsce to jak Wyspa Przyjemności z Pinokia i Nibylandia z Piotrusia Pana; one nie muszą dorosnąć, a to jest wszystko, czego pragnie każde dziecko! Chodź więc! Oglądaj widoki, weź sobie balonik, karm słonie, baw się na zjeżdżalni! Spodoba ci się tu, och, Ben, spodoba ci się na pewno,