To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 69

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

przez okno i myśli: Walczymy z diabłem.

      Na jego ramionach i karku pojawia się gęsia skórka. Wypija resztę drinka jednym łykiem. I ponownie w jego umyśle rozbłyska światło. Silver. Jego rower. Właśnie tak go nazwał, po koniu Samotnego Jeźdźca. Wielki schwinn wysoki na dwadzieścia osiem cali.

      – Zabijesz się na nim, Billy – powiedział do niego ojciec, ale bez odrobiny zmartwienia w głosie. Od śmierci George’a rzadko kiedy czymś się przejmował. Przedtem był twardy. Sprawiedliwy, ale twardy. Od tamtego dnia jakby w ogóle przestał istnieć. Starał się zachowywać jak ojciec, ale to, co robił, było jedynie wystudiowaną grą, zwyczajnym udawaniem. Tak jakby przez cały czas czekał na powrót George’a do domu.

      Bill zobaczył rower w oknie sklepu Bike and Cycle Shoppe przy Center Street. Stał ponuro wsparty na swojej stopce, wyższy od reszty rowerów na wystawie, matowy, podczas gdy tamte były lśniące, prosty tam, gdzie inne były zgięte, zgięty tam, gdzie inne były proste. O jego przednią oponę oparta była kartka z napisem:

ROWER UŻYWANYWstąp – złóż ofertę

      Stało się jednak tak, że kiedy Bill wstąpił do sklepu, to właściciel złożył jemu ofertę, a Bill ją przyjął. Nie potrafiłby targować się z właścicielem sklepu, nawet gdyby zależało od tego jego życie, a cena – dwadzieścia cztery dolary – wydawała się Billowi niezbyt wygórowana, ba, nawet niska.

      Zapłacił za Silvera pieniędzmi, które zaoszczędził przez ostatnie siedem miesięcy – pieniędzmi, które otrzymał na urodziny, na święta i za strzyżenie trawnika. Zauważył ten rower na wystawie przed Świętem Dziękczynienia. Zapłacił za niego i kiedy tylko śnieg stopniał, odprowadził go do domu. To zabawne, bo do zeszłego roku w ogóle nie myślał o tym, aby mieć rower. Ten pomysł nawiedził go nieoczekiwanie któregoś dnia po śmierci George’a. Po tym, jak George został zamordowany.

      Na początku mało brakowało, a Bill przypłaciłby życiem swój zakup. Pierwsza przejażdżka na nowym rowerze zakończyła się upadkiem; Bill zrobił to celowo, aby nie wpakować się na płot na końcu Kossuth Lane (bał się nie tyle wjechania na płot, ile przebicia go i upadku sześćdziesiąt stóp niżej, do Barrens). Wyszedł z tego z pięciocalową raną na lewej ręce biegnącą od nadgarstka do łokcia. Niecały tydzień później nie zdążył zahamować na czas i z prędkością około trzydziestu pięciu mil na godzinę przeleciał przez skrzyżowanie Witcham i Jackson; mały dzieciak na zakurzonym szarym mamucim rowerze (Silver był srebrny tylko przy maksymalnej wyobraźni) mknący przy wtórze ryku plastikowych kart zamocowanych przy szprychach obu kół, i gdyby akurat w tym momencie nadjechał jakiś samochód, zabiłby go jak amen w pacierzu. Byłby trupem, tak samo jak George. Z nadejściem wiosny pomału zaczął uczyć się kontrolować Silvera. Do tej pory żadne z jego rodziców nie zdawało sobie sprawy, że ich latorośl usiłowała popełnić samobójstwo, używając do tego celu roweru. Miał wrażenie, że po paru pierwszych dniach w ogóle przestali zauważać jego rower – dla nich był to zwykły stary grat z odpryskującą farbą, który w deszczowe dni stał oparty o ścianę garażu.

      Silver jednak był czymś więcej niż tylko starym gratem. Nie wyglądał zbyt szykownie, ale mknął niczym wiatr. Przyjaciel Billa – jego jedyny prawdziwy przyjaciel Eddie Kaspbrak – był specem od mechaniki. Pokazał Billowi, jak przywrócić rower do stanu używalności – które śruby należy dokręcić mocniej i regularnie sprawdzać, gdzie oliwić zębatkę, jak nałożyć łańcuch i jak powinien nakleić łatkę na oponę Silvera, gdyby zdarzyło mu się złapać gumę.

      „Powinieneś go pomalować”, powiedział mu Eddie któregoś dnia, ale Bill nie chciał malować Silvera. Z jakichś niewiadomych nawet dla niego powodów chciał, aby został taki, jaki był. Wyglądał obskurnie, jakby jego właściciel był na tyle nieostrożny, że często zdarzało mu się zostawiać rower na trawniku podczas deszczu; maszyna sprawiała wrażenie jednej wielkiej przerdzewiałej kupy złomu, zgrzytającej, chrzęszczącej i brzęczącej przy byle poruszeniu. Wyglądała marnie, ale mknęła niczym wiatr.

      – Mogłaby… mogłaby pokonać samego diabła – mówi na głos i wybucha śmiechem. Jego gruby współtowarzysz obrzuca go natychmiast przenikliwym spojrzeniem. To był ten sam śmiech, który wcześniej tak wystraszył Audrę.

      Tak, wyglądał dość tandetnie ze swoją starą łuszczącą się farbą, staroświeckim koszem bagażnika nad tylnym kołem i trąbką z czarną gumową gruszką, trąbką przymocowaną na stałe do kierownicy za pomocą zardzewiałej śruby wielkości pięści dziecka. Tak. To dość tandetne. Ale czy Silver potrafił jeździć? Czy potrafił? Chryste Panie!

      I dobrze, że tak było, bo w czwartym tygodniu czerwca 1958 roku uratował Billowi życie. Było to tydzień po tym, jak Bill poznał Bena Hanscoma, tydzień po tym, jak on, Ben i Eddie wspólnie zbudowali tamę, tydzień po tym, jak Ben, Richie „Niewyparzona Gęba” Tozier i Beverly Marsh zjawili się w Barrens po sobotnim seansie kinowym. Tego dnia, kiedy Silver uratował życie Billowi, na bagażniku siedział również Richie Tozier, a więc najprawdopodobniej rower uratował i jego. Przypomniał sobie dom, z którego uciekali. O tak, teraz pamiętał go doskonale. Ten cholerny dom przy Neibolt Street.

      Tego dnia stanął do wyścigu z samym diabłem – to było bardziej niż pewne. Walczył z diabłem o oczach lśniących jak błyszczące monety. Z włochatym diabłem o paszczy pełnej zakrwawionych zębów. O tym jednak później. Jeżeli więc Silver uratował wówczas życie jemu i Richiemu, to może uratował również Eddiego Kaspbraka w dniu, kiedy Bill i Eddie spotkali Bena przy szczątkach ich tamy w Barrens. Henry Bowers, który wyglądał, jakby ktoś wyrzucił go do zsypu na śmieci, rozwalił Eddiemu nos, a wtedy Eddie dostał gwałtownego ataku astmy i okazało się, że jego aspirator był pusty. Pozostawał jedyny ratunek – Silver.

      Bill Denbrough, który nie siedział na rowerze od blisko siedemnastu lat, wygląda przez okno samolotu, o którym w 1958 roku nikomu poza pisarzami science fiction jeszcze się nie śniło. Hej-ho, Silver, naprzóóóód! – myśli, i nagle musi zamknąć oczy, bo czuje, że zaczynają się w nich pojawiać łzy. Co się stało z Silverem? Nie może sobie przypomnieć. Ten szczegół wciąż jeszcze skrywa mrok niepamięci – musi czekać na błysk. Może tak jest lepiej. Może to swego rodzaju miłosierny gest.

      Hej-ho. Hej-ho, Silver.

2

      – Naprzóóóód! – krzyknął. Wiatr zgarnął jego słowa do tyłu ponad ramieniem jak trzepoczącą bibułkową wstęgę. To były głośne słowa, miały w sobie moc niczym triumfalny okrzyk. Jedyne słowa, przy których nigdy się nie zająknął.

      Pedałował wzdłuż Kansas Street w stronę miasta, powoli nabierając prędkości. Silver, jak się już rozkręcił, mknął, że aż miło, ale trzeba było się sporo namęczyć, żeby go rozpędzić. Patrzenie, jak szary rower nabiera prędkości, przypominało obserwowanie wielkiego samolotu sunącego po pasie startowym. W pierwszej chwili w ogóle nie mogłeś uwierzyć, że ta wielka chybocząca się machina może oderwać się od ziemi – ten pomysł wydawał się prawie absurdalny. A potem widziałeś cień w dole i nim zdążyłeś się zastanowić, czy to tylko złudzenie, cień zostawał w tyle, a samolot wzbijał się w powietrze i przecinał je tak gładko i zwinnie, jak myśl przenikająca przez zadowolony umysł.

      Właśnie taki był Silver.

      Bill dotarł do zjazdu z niewielkiego pagórka i zaczął pedałować szybciej, jego nogi unosiły się i opadały niczym tłoki. Stał na pedałach

Скачать книгу