To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 70
On się zabije. Ani chybi on się chce zabić. Ten rower jest dla niego za duży, pomyślała, powracając do przerwanej pracy w ogródku. Ale to przecież nie był jej kłopot, więc się tym nie przejęła.
Bill miał dostatecznie dużo oleju w głowie, by nie wdawać się w sprzeczkę ze starszymi chłopakami, kiedy wyłonili się zza krzaków, przypominając rozwścieczonych myśliwych w pogoni za zwierzyną, która zdołała poturbować jednego z nich. Eddie jednak nieroztropnie otworzył usta i Henry Bowers wyładował na nim swoją złość.
Bill znał ich bardzo dobrze; Henry, Belch i Victor byli najprawdopodobniej najgorszymi łobuzami w całej szkole. Parę razy pobili Richiego Toziera, z którym Bill się przyjaźnił. Zdaniem Billa była to w dużej mierze wina Richiego. Nie na darmo nazywano go „Niewyparzoną Gębą”.
Któregoś kwietniowego dnia Richie powiedział coś na temat ich kołnierzy, kiedy cała trójka mijała go na dziedzińcu szkolnym. Wszyscy trzej mieli postawione kołnierze jak Vic Morrow w Szkolnej Dżungli. Bill, który siedział przy pobliskim budynku i apatycznie bawił się paroma małymi kulkami, nie dosłyszał wszystkiego. Podobnie jak Henry i jego kolesie… ale usłyszeli dostatecznie dużo, by skręcić w stronę Richiego. Bill przypuszczał, że Richie chciał powiedzieć to, co powiedział, ale szeptem. Kłopot polegał na tym, że Richie miał raczej donośny głos.
– Coś ty powiedział, okularniku? – spytał ostro Victor Criss.
– Nic – odparł Richie i to zaprzeczenie w połączeniu z wyrazem jego twarzy, który był mieszanką konsternacji i przerażenia, mogło zakończyć całe zdarzenie. Tyle że usta Richiego były jak na wpół dziki koń, który z natury lubi ponosić, praktycznie bez żadnego powodu. Zupełnie nieoczekiwanie dorzucił więc: – Powinieneś wydłubać sobie woskowinę z uszu, wielkoludzie. Chcesz trochę dynamitu?
Tamci przez chwilę patrzyli na niego z niedowierzaniem, a potem rzucili się za nim w pogoń. Bill Jąkała obserwował ten nierówny pościg, od momentu jego rozpoczęcia do łatwego do przewidzenia finału, ze swego miejsca przy ścianie budynku.
Nie było sensu się w to mieszać. Te trzy dryblasy z przyjemnością wykorzystałyby okazję pobicia dwóch dzieciaków zamiast jednego. Richie przebiegł na skos przez plac zabaw dla dzieci, przeskoczył ponad deskami koników, wyminął zgrabnie huśtawki i dopiero kiedy zatrzymał się przy drucianej siatce pomiędzy placem zabaw a przyległym parkiem, zdał sobie sprawę, że znalazł się w ślepej uliczce. Próbował wdrapać się po siatce, wczepiając się w nią palcami i czubkami trampek, i dotarł mniej więcej do dwóch trzecich jej wysokości, kiedy Henry i Victor Criss ściągnęli go na ziemię. Henry schwycił go za tył kurtki, a Victor za siedzenie dżinsów. Richie wrzeszczał, kiedy zdzierali go z siatki. Rąbnął plecami w asfalt. Okulary spadły mu z nosa. Wyciągnął po nie rękę, a Belch Huggins kopniakiem odrzucił je na bok. Właśnie dlatego jeden z łuków oprawki okularów był tego lata zalepiony plastrem.
Bill skrzywił się i obszedł budynek od frontu. Zauważył, że pani Moran, jedna z nauczycielek czwartej klasy, spieszyła, aby przerwać ten incydent, ale wiedział, że tamci zdążyli już dobrać się do Richiego i zanim nauczycielka dotrze na miejsce, Richie będzie ryczał jak bóbr. Płacz, mały, płacz – spójrzcie no na tę beksę.
Bill nie miał z nimi zbyt wielu przejść. Rzecz jasna, nabijali się z jego jąkania i od czasu do czasu urządzali sobie z niego pośmiewisko. Któregoś deszczowego dnia, kiedy szli na lunch w sali gimnastycznej, Belch Huggins wytrącił Billowi z ręki torebkę z lunchem, a potem zgniótł ją obcasem swego potężnego roboczego buta, miażdżąc wszystko, co znajdowało się w środku.
– O j-j-jeju! – krzyknął Belch z udawanym przerażeniem, unosząc dłonie i wymachując nimi przed jego twarzą. – P-p-przepraszam z-za twój l-l-lunch, f-frajerze. – A potem przeszedł wolno korytarzem w stronę fontanny z wodą pitną, stojącej przed drzwiami toalety dla chłopców, gdzie czekał na niego Victor Criss zaśmiewający się do rozpuku. Mimo wszystko nie było tak źle. Eddie podzielił się z Billem połową swego lunchu, a Richie z przyjemnością oddał mu swoją porcję smażonego jajka, które matka przyrządzała mu do szkoły co drugi dzień i które, jak twierdził, powodowało u niego odruch wymiotny.
Regułą było, aby nie wchodzić im w drogę, a jeśli nie mogłeś trzymać się od nich jak najdalej, musiałeś próbować stać się niewidzialny. Eddie zapomniał o tej regule i dostał nauczkę. Nie było z nim źle, choć krew ciekła mu z nosa jak z fontanny. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Henry i jego kumple przeszli środkiem strumienia i wyszedłszy na brzeg Kenduskeag, ruszyli w drogę powrotną do Derry.
Eddie krwawił jak świnia. Kiedy jego chusteczka przesiąkła na wylot, Bill dał mu swoją, położył koledze rękę na karku i odchylił jego głowę do tyłu. Bill pamiętał, że matka postępowała w ten sposób z George’em, bo jego brat też czasami miewał krwotoki z nosa… Och, myśli o George’u są tak bolesne.
Kiedy odgłos trzech dryblasów przedzierających się niczym stado bawołów przez Barrens ucichł zupełnie, a nos Eddiego przestał krwawić, odezwała się jego astma i dała o sobie znać ze wzmożoną siłą. Zaczął gwałtownie chwytać powietrze, jego dłonie otwierały się i zaciskały w pięści, a oddech stał się dziwnie świszczący.
– Cholera! – jęknął Eddie, walcząc o kolejny łyk powietrza. – Astma! Rany! – Sięgnął po swój aspirator i w końcu zdołał wyjąć go z kieszeni. Urządzenie przypominało butelkę windeksu, z niewielkim spryskiwaczem przymocowanym u góry. Włożył do ust dziobek i nacisnął na spust.
– Lepiej? – spytał z niepokojem Bill.
– Nie. Jest pusty. – Eddie spojrzał na Billa oczyma pełnymi paniki, a potem powiedział: – Koniec ze mną, Bill. Koniec ze mną.
Opróżniony aspirator wypadł mu z ręki. Strumień chichotał tak jak zawsze, bynajmniej nie przejmując się tym, że Eddie Kaspbrak miał trudności z oddychaniem. Billowi przyszło nagle na myśl, że Henry i jego kolesie mieli rację co do jednego – to była rzeczywiście dziecinna tama. Ale przy jej rozwalaniu mieli sporo uciechy i czuł, jak z tego powodu narastała w nim tępa niepohamowana wściekłość.
– T-t-tylko s-spokojnie, E-eddie – powiedział.
Przez następne czterdzieści minut Bill siedział przy nim, oczekując, że lada moment astma Eddiego zacznie stopniowo ustępować. Zanim pojawił się Ben Hanscom, niepokój zmienił się w prawdziwy strach. Astma nie tylko nie ustąpiła, ale jeszcze się wzmogła. A drugstore przy Center Street, gdzie zaopatrywał się Eddie, znajdował się o trzy mile stąd. Jeśli wróci z lekarstwem dla Eddiego i zastanie go nieprzytomnego? Nieprzytomnego albo (nie pieprz, proszę, nie myśl tak) nawet martwego, dorzucił nieubłagany głos jego umysłu, (martwego jak Georgie, martwego)? Nie bądź idiotą! On nie umrze!
Nie. Prawdopodobnie nie. Ale jeśli po powrocie zastanie Eddiego w stanie combra4? Bill wiedział wszystko o combrach. Doszedł nawet do wniosku, że określenie „grzywacz” pochodziło od tych wielkich spienionych hawajskich fal, po których faceci ślizgali się na
4