To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 75

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – N-no to skąd w-w-wiesz, ż-że to z-z-z-zadziała?

      Ben spojrzał na Billa z zakłopotaniem.

      – A niby czemu nie?

      – Ale s-skąd w-wiesz? – spytał Bill.

      Ben zamiast sarkastycznego niedowierzania rozpoznał w tym głosie szczere zaciekawienie.

      – S-skąd w-wiesz?

      – Po prostu wiem – odparł Ben. Jakby chcąc się upewnić, spojrzał na widniejący na ziemi rysunek. Nigdy dotąd nie widział grodzy ani w rzeczywistości, ani na rysunku i nie zdawał sobie sprawy, że właśnie przed chwilą całkiem udanie narysował jedną z nich.

      – D-dobrze – powiedział Bill i klepnął Bena w plecy. – N-no, to do j-j-jutra.

      – O której?

      – J-ja i E-eddie będziemy t-tu o ó-ósmej trzydzieści. Mniej w-więcej.

      – Jeżeli ja i mama wciąż jeszcze nie będziemy siedzieć na oddziale nagłych wypadków – powiedział Eddie i westchnął.

      – Przyniosę parę desek – oznajmił Ben. – Ten stary facet, który mieszka przy sąsiedniej przecznicy, ma ich sporo. Podwędzę kilka.

      – Przynieś też jakiś prowiant – dodał Eddie. – Coś do jedzenia. Wiesz, kanapki, ringding i takie tam.

      – Dobra.

      – M-masz j-j-jakąś broń?

      – Wiatrówkę – odparł Ben. – Dostałem od mamy na gwiazdkę, ale ona nie lubi, kiedy strzelam w domu. Zawsze się wtedy wścieka.

      – T-też ją p-p-przynieś – powiedział Bill. – M-m-może sobie p-p-postrzelamy.

      – Dobrze. – Ben był wyraźnie zadowolony. – Posłuchajcie, chłopaki, muszę zmykać do domu.

      – M-my t-t-też – powiedział Bill.

      Wyszli z Barrens we trójkę. Ben pomógł Billowi wtoczyć Silvera na zbocze nasypu. Eddie szedł za nimi, ponownie miał świszczący oddech i patrzył z niepokojem na swoją zakrwawioną koszulę.

      Bill pożegnał się, a potem odjechał na rowerze, krzycząc na całe gardło.

      – Hej-ho, Silver. Naprzód!

      – Ten rower jest gigantyczny – powiedział Ben.

      – Załóż się o swoje futro – rzucił Eddie. Strzelił sobie kolejną działkę ze swego aspiratora i ponownie oddychał normalnie. – Czasami mnie podwozi na bagażniku. Jeździ tak szybko, że naprawdę mnie przeraża. Ale w sumie Bill to fajny gość. – Ostatnie zdanie rzucił niejako mimochodem, ale jego oczy mówiły zupełnie coś innego. Były przepełnione szacunkiem i uwielbieniem. – Wiesz, co się stało z jego bratem, no nie?

      – Nie, co z nim?

      – Zabili go zeszłej jesieni. Jakiś facet go zabił. Oderwał mu ramię, tak jakby odrywał skrzydełko musze.

      – Rany!

      – Bill prawie się wtedy nie jąkał. Od tego czasu mu się pogorszyło. Zauważyłeś, jak się zacina?

      – No… trochę.

      – Ale jego mózg się nie zacina. Wiesz, co mam na myśli?

      – Tak.

      – W każdym razie powiedziałem ci to dlatego, że jeśli chcesz, aby Bill był twoim przyjacielem, byłoby lepiej, gdybyś nie rozmawiał z nim o jego młodszym bracie. Nie próbuj go wypytywać. On jest przeczulony na tym punkcie.

      – Też bym był – odparł Ben.

      Przypomniał sobie teraz (choć mgliście) o małym chłopcu, który został zamordowany poprzedniej jesieni. Zastanawiał się, czy jego matka myślała o George’u, kiedy dała mu zegarek, który teraz miał na ręku, czy po prostu o kolejnych zabójstwach.

      – To się stało tuż po wielkiej powodzi?

      Dotarli do rogu ulic Kansas i Jackson, gdzie mieli się rozstać. Dzieci biegały to tu, to tam, bawiąc się w berka i rzucając piłkami baseballowymi. Mały chłopiec w wielkich niebieskich szortach i futrzanej czapie z szopa (w stylu Davy’ego Crocketta) na głowie, nałożonej tył na przód, tak że puchaty ogon przesłaniał mu oczy, minął Bena i Eddiego, tocząc hula-hoop, i zawołał:

      – Pościgamy się? No, kto mnie dogoni? Kto dogoni kółko?

      Dwaj starsi chłopcy patrzyli na niego przez chwilę z rozbawieniem, a potem Eddie powiedział:

      – Cóż, muszę już iść.

      – Poczekaj chwilę – powiedział Ben. – Skoro nie chcesz, żeby mama zawiozła cię do szpitala, wydaje mi się, że mam pewien pomysł.

      – Naprawdę? – Eddie spojrzał na Bena z powątpiewaniem, ale i nadzieją.

      – Masz pięć centów?

      – Mam dziesięć. No i co?

      Ben zlustrował wzrokiem zaschnięte kasztanowate plamy na koszuli Eddiego.

      – Zajrzyj do sklepu i kup mleko czekoladowe, a potem wylej mniej więcej połowę na koszulę. Jak wrócisz do domu, powiedz mamie, że ci się rozlało.

      Oczy Eddiego pojaśniały. W ciągu czterech lat od śmierci ojca wzrok jego matki znacznie się pogorszył. Z czystej próżności (i ponieważ nie prowadziła samochodu) nie chciała pójść do okulisty załatwić sobie okularów. Zaschnięte plamy krwi i mleka czekoladowego wyglądały dość podobnie. Może…

      – To może zadziałać – zgodził się.

      – Tylko jeśli się pokapuje, to nie mów jej, że to był mój pomysł.

      – Nie powiem – odparł Eddie. – Zobaczymy się może, aligatorze.

      – W porząsiu.

      – Nie – powiedział cierpliwie Eddie. – Powinieneś odpowiedzieć: pewno w Nilu, krokodylu.

      – Och. Pewno w Nilu, krokodylu.

      – Załapałeś. – Eddie się uśmiechnął.

      – Wiesz co? – rzekł Ben. – Fajne z was chłopaki.

      Eddie był bardziej niż zakłopotany. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

      – Bill owszem – rzucił jakby mimochodem i odszedł.

      Ben patrzył, jak tamten idzie w dół Jackson Street, a potem ruszył w stronę domu. Trzy przecznice dalej, na przystanku autobusowym, na rogu Jackson i Main zobaczył trzy aż nazbyt

Скачать книгу