Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda страница 5

Czerwony Pająk - Katarzyna Bonda Cztery żywioły Saszy Załuskiej

Скачать книгу

tego wszystkiego presja teściów i żony, by w końcu się rozmnożyć, nie pozwalała na złapanie dystansu. Wizyty u ginekologów, zabawa w in vitro i wciąż niewypełnione kwity z ośrodków adopcyjnych, korowód pań psycholog i konsultantów lustrujących każdy zakątek ich domu. Coraz częściej kłócił się z żoną. Jeszcze chwila, a przestaną ze sobą rozmawiać. O sypianiu w jednym łóżku w ogóle nie będzie mowy. Teść, który bada najmniejszy rachunek, nicuje każde wypowiedziane słowo, przewiduje najdrobniejszy ruch. Krzysztof potrzebował ciszy. Kasia miała swoją jogę, on choć na chwilę chciał zająć głowę jednym jedynym zadaniem: troską o własne bezpieczeństwo pod wodą. Tylko w ten sposób potrafił się zrelaksować.

      Zmierzył wzrokiem poniemiecką torpedownię na Babich Dołach i próbował wzbudzić w sobie emocje, które towarzyszyły mu zawsze, kiedy w sieci oglądał zdjęcia budowli. Ale po ekscytacji, którą od miesiąca dzielili z Horacym, a z której naśmiewały się ich żony, gdy w najdrobniejszych szczegółach planowali ten wypad, nie został nawet ślad. Wszystko zniweczył wczorajszy telefon od przyjaciela.

      – Dzidzia gorączkuje. Nie zostawię Misi samej. Sorki, Kris – usłyszał i już wiedział, że nie wolno mu powiedzieć nawet jednego słowa.

      To naturalna kolej rzeczy. Rodzina, odpowiedzialność, zmiana priorytetów. Oni z Kasią wciąż mieli to jeszcze przed sobą. Tak naprawdę czuł jednak ogromny zawód i złość. Tyle starań po nic. Samotne nurkowanie to żadna frajda, a ponadto od pierwszego szkolenia, które odbył osiem lat temu, instruktorzy powtarzali mu, że podstawą jest asekuracja i tylko doświadczony płetwonurek może decydować się na pływanie w pojedynkę. Ale nie miał wyjścia. Odizolować się. Włączyć tryb samolotowy. Tylko to pomoże mu zachować higienę psychiczną.

      Mroczne pozostałości poniemieckiej budowli nie sprawiały o tej porze wrażenia tak imponujących, jak za dnia, na zdjęciach z drona. Pamiętał jednak, że to, co najciekawsze, znajduje się pod wodą.

      Zawsze to Horacy obsługiwał motor na ich wyprawach, ale kiedy zadzwonił wczoraj przed północą z przeprosinami, zapewnił, że przyjaciel spokojnie poradzi sobie z prostym napędem elektrycznym. Krzysztof rzucił na brzeg ciężką torbę i dokładnie obejrzał ponton. Zwykły wysięgnik zamiast steru, komplet wioseł. Silnik włączało się jednym przyciskiem. Łatwizna. Choć starał się wziąć jak najmniej sprzętu i zdecydował się na niepełną butlę z mieszanką tlenowo-azotową – głównie dlatego, że nie miał czasu jej nabić – ramię niemal mu zdrętwiało od spacerów z tym ładunkiem. Powinienem był zaparkować bliżej – zganił sam siebie w duchu. A potem zobaczył czerwoną łunę na linii horyzontu. Brzask detronizował właśnie królową nocy. Przez krótki moment zdawało się, że morze nabrało koloru wina. Krzysztof urzeczony wpatrywał się w burgundową toń i pomyślał, że teraz Zatokę Gdańską wypełnia po brzegi nie woda, lecz krew.

      Rozmasował plecy, rozruszał ramiona. Miał tylko cztery godziny, z czego połowę zamierzał przeznaczyć na nurkowanie. Zainstalował butlę, dokręcił rurki, sprawdził ciśnienie. Na piankę włożył jacket. Wsunął cztery ołowiane obciążniki oraz dopiął do pasa wodoodporny olympus i nowe evolveo, którym w razie awarii mógł wezwać pomoc, wciskając jeden guzik. Przed zwodowaniem pontonu sprawdził zawór. Kiedyś miał już problem z drożnością i doskonale pamiętał, jak pod wodą, sparaliżowany strachem, doił butlę z tlenem bez skutku. Wtedy postanowił, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na żadne zaniedbanie.

      Silnik zaskoczył. Wiatr owiewał Krzysztofowi twarz, od chłodnej bryzy mężczyzna dostał gęsiej skórki. Kiedy zbliżał się do celu, czerwona kula słońca zdążyła wznieść się już nad horyzont i wrócił optymizm. Oranżowe światło zalało teraz torpedownię, odsłaniając każdy wyszczerbiony fragment betonu, każde ptasie gniazdo, pręt konstrukcyjny. Krzysztof poczuł niemal rozkosz, ale też i dumę z podjętej dziś rano decyzji. Może tak miało być? Czasami trzeba zmierzyć się z życiem absolutnie samodzielnie. Wsłuchiwał się w krzyk mew i czuł, że sprawy ziemskie przestają już mieć znaczenie. Nikną ich siła, zasięg, waga. Wraz z odległością pokonywaną w kierunku otwartych wód zatoki stawały się miałkie i coraz bardziej cudze.

      Pomarańcza na niebie, plusk. Chłód wody otulającej ciało zimnym celofanem, kiedy ciecz wpływa między piankę a skórę. Wreszcie klik i cisza. Ziemię zostawił własnemu losowi. Wszechogarniająca woda niczym milczące porozumienie była teraz jego uniwersum. Każdy szmer słyszał zwielokrotniony, głuchy. Napawał się tym nowym światem bez barw, zapachów, głosów. Za to pełnym cieni. Chwilę jeszcze widział krawędzie. Jakaś rybka przepłynęła mu tuż koło nosa. Błysnęły żółć, szafir i zieleń. Ale może to tylko małe flesze istniejące wyłącznie w jego wyobraźni, bo w Bałtyku, a zwłaszcza na tej głębokości, kolorów już się nie widzi. Potem, w miarę jak schodził niżej i niżej, jakby zsuwał się do kieszeni olbrzyma, tracił kontakt ze wszystkim. Coraz mniej pamiętał ziemskie troski, kłótnie. Natłok emocji zelżał niemal do zera. Było tylko tu i teraz. Woda otulała go ciasno. Z radością oddał się we władanie jej łagodnej, kojącej, choć zaborczej siły. Zanurzasz się, znikasz w bezczasie, rezygnujesz z walki. Oddajesz się cały, gotowy absolutnie na wszystko. Tak właśnie smakuje prawdziwa miłość. Zawsze to powtarzał żonie.

      Czarno. Gdzie góra, gdzie dół? Wypuścił kilka bąbelków. Nie widział już zupełnie nic. Czas włączyć latarkę. Pora na magic hour. Srebrny snop zatrzymał się na wyłomie fundamentów budowli. Kopniak adrenaliny. Obezwładniające piękno w czystej postaci. Może to, co na wierzchu faktycznie przypomina widoki ze starego francuskiego programu Fort Boyard, w którym uczestnicy chodzili na linie, żonglowali, dokonywali cudów à la surwiwal lat sześćdziesiątych. Dziś Krzysztof się z tych podniet śmiał. Pod wodą nie poradziliby sobie wcale. Dopiero teraz, w tej ciszy, bebechy torpedowni naprawdę oszałamiały. Dzieło godne mistrza horroru.

      Pamiętał, że zostawił ponton od wschodu. Zerknął na komputer na ręku. Cztery metry, sześć, dziesięć. Dość. Nie miał uprawnień do penetrowania wraków ani ochoty na większe ryzyko. Tlenu starczy na dwie godziny, może ma jeszcze kwadrans rezerwy. Nie był pewien. Pęcherzyki powietrza idą w górę. Jest dobrze. Wszystko pod kontrolą.

      Dwukrotnie dokonał przedmuchu. Złapał się za nos, by wyrównać ciśnienie atakujące bębenki. Starał się płynąć ostrożnie. Widoczność ograniczała się jedynie do srebrnego snopa światła latarki. Konstrukcja była betonowo-metalowa. Wyżarte przez rdzę pręty zbrojeniowe mogły wyrosnąć przed nurkiem znienacka, przeciąć piankę, rurki, zaatakować niczym krwiożercze rekiny, ale Krzysztof czuł się już tak dobrze, tak lekko, że włączył kamerę i postanowił opłynąć obiekt dookoła. Z daleka dochodziły go stłumione szmery nieubłaganie kruszonego przez morski żywioł betonu i żelastwa poruszanego przez fale. Gdyby w oddali pojawiła się motorówka lub choćby kajak, usłyszałby ich zwielokrotniony odgłos.

      Przypomniał sobie pierwsze nurkowania w bazie na Lanzarote. I tę niedostępną Francuzkę, która pod wodą nieoczekiwanie chwyciła go za rękę. Potem kochali się na plaży każdego dnia o wschodzie słońca. Przez całe dziesięć dni. Nigdy więcej jej nie widział, nie miał od niej żadnych wiadomości. Telefon, który podała, nie działał, a czasy Facebooka przyszły lata później. Niezbyt dokładnie pamiętał jej twarz, nie był pewien nazwiska, ale ten dotyk na czterech metrach zanurzenia zapamiętał na zawsze. To wspomnienie było tak sugestywne, że aż się wzdrygnął. Jak dawno to było? Na pewno nie był jeszcze żonaty. Nie miał nawet pomysłu, kim zostać, czym się w życiu zajmować. Kto mógł przypuszczać, że zacznie robić wielkie pieniądze jako Harvey Keitel biznesu,

Скачать книгу