Idiota. Федор Достоевский

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Idiota - Федор Достоевский страница 22

Idiota - Федор Достоевский

Скачать книгу

się tylko pojawiałem, Marie natychmiast się poruszała, otwierała oczy i zaczynała całować mi ręce. Nie zabraniałem jej już, bo dla niej to było szczęście. Przez cały czas drżała i płakała. Kilka razy próbowała coś powiedzieć, ale trudno ją było zrozumieć. Zachowywała się jak obłąkana, jakby w ciągłym wzruszeniu i zachwycie. Niekiedy przychodziły razem ze mną dzieci. Zatrzymywały się wtedy nieopodal i pilnowały, żeby nas nikt nie zobaczył. Sprawiało im to ogromną przyjemność. Kiedy odchodziliśmy, Marie znowu pozostawała sama, nieruchoma, z zamkniętymi oczami i głową opartą o skałę. Możliwe, że marzyła o czymś. Pewnego ranka nie była już w stanie wyjść do stada i została u siebie, w swoim pustym domu. Dzieci od razu się o tym dowiedziały i wszystkie przyszły ją odwiedzić. Leżała w swoim łóżku sama, samiutka. Przez dwa dni opiekowały się nią tylko dzieci, przychodząc do niej na zmianę, ale potem, kiedy się we wsi dowiedziano, że Marie rzeczywiście umiera, zaczęły przy niej dyżurować staruchy. Wieś zaczęła chyba żałować Marie. W każdym razie nikt już nie zabraniał dzieciom przychodzić do niej i nikt ich za to nie łajał. Marie przez cały czas drzemała. Sen miała niespokojny, kasłała strasznie. Staruchy przegoniły dzieci, ale one i tak przychodziły pod okno, czasem tylko po to, żeby powiedzieć: „Bonjour, notre bonne Marie14. A ona, jak tylko je zobaczyła lub usłyszała, próbowała się unosić na łokciu, wbrew zakazom staruch, kiwała im głową i dziękowała. Jak dawniej przynosiły jej poczęstunek, ale Marie już wtedy prawie nic nie jadła. Proszę mi wierzyć, że dzięki dzieciom umierała niemal szczęśliwa. Dzięki nim zapomniała o największej swojej niedoli, jak gdyby przyjęła od nich przebaczenie, bo do końca uważała siebie za największą przestępczynię. A one jak ptaszki każdego ranka biły skrzydełkami w jej okno i krzyczały: „Nous t’aimons, Marie15. Umarła bardzo szybko. Myślałem, że będzie żyła dłużej. Byłem u niej dzień przed śmiercią, przed zachodem słońca. Poznała mnie chyba i ostatni raz uścisnąłem jej wtedy rękę. Jaka wychudzona była ta ręka! A tu raptem następnego dnia rano przychodzą do mnie i mówią, że Marie umarła. Dzieci w żaden sposób nie dało się powstrzymać; przybrały całą trumnę kwiatami i włożyły Marie wianek na głowę. Pastor w kościele już nie powiedział złego słowa o zmarłej. Na pogrzebie było mało ludzi, tylko kilka osób, które przywiodła ciekawość. Kiedy przyszło do niesienia trumny, to wszystkie dzieci do niej się rzuciły, wszystkie naraz. Same nie mogły udźwignąć, więc pomagały tylko, i przez cały czas biegły z płaczem za trumną. Od tej pory opiekowały się mogiłką Marie; ubierały ją co roku w kwiaty, zasadziły naokoło róże. A mnie od pogrzebu Marie zaczęto bardzo prześladować z powodu dzieci; wszystko rozpętał pastor i nauczyciel. Dzieciom stanowczo zabroniono nawet spotykać się ze mną, a Schneider obiecał, że tego dopilnuje. Ale mimo to widywaliśmy się z daleka i porozumiewaliśmy się znakami. Przysyłały mi swoje dziecięce liściki. Potem ten ciężki okres minął, ale wówczas było nam bardzo dobrze; nawet bardziej zbliżyłem się z nimi przez to prześladowanie. A w ostatnim roku prawie się pogodziłem z Thibaultem i z pastorem. Schneider długo potem ze mną rozmawiał i spierał się ze mną na temat mojego szkodliwego „systemu” postępowania z dziećmi. Jaki tam system! W końcu, tuż przed moim wyjazdem, Schneider powiedział mi pewną bardzo dziwną rzecz; powiedział, że się całkowicie przekonał, że jestem absolutnym dzieckiem, to znaczy zupełnym dzieckiem, że tylko z wyglądu przypominam dorosłego, ale w duszy, z charakteru, a może i umysłu, to wcale dorosły nie jestem i tak już zostanie, choćbym dożył sześćdziesięciu lat. Okropnie się śmiałem, no bo jakie ze mnie dziecko? W jednym tylko miał rację – ja rzeczywiście nie lubię być z dorosłymi; już dawno to zauważyłem. Nie lubię dlatego, że nie umiem z nimi być. I o czym by ze mną rozmawiali, jak by się do mnie odnosili, choćby najlepiej, to i tak mi z nimi ciężko i cieszę się, kiedy mogę odejść do moich najlepszych przyjaciół, do dzieci. Ale nie dlatego, że sam jestem dzieckiem, a po prostu dlatego, że mnie zawsze do dzieci ciągnęło. Jeszcze na początku, tam na wsi, kiedy smutek wypędzał mnie samotnie w góry i spotykałem nieraz całą tę watahę (zwłaszcza w południe, po wyjściu ze szkoły), hałaśliwą, biegnącą na łeb na szyję ze swoimi tabliczkami, rozkrzyczaną, roześmianą, rozbawioną, to zaczynałem się do nich wyrywać z całej duszy, ze wszystkich sił. Nie rozumiem czemu, ale zacząłem doznawać uczucia jakiegoś nieopisanego, dojmującego szczęścia przy każdym spotkaniu z nimi. Zatrzymywałem się i śmiałem ze szczęścia, patrząc na rozbiegane, wiecznie ruchliwe nóżki chłopców i dziewczynek, którzy biegli razem obok siebie ze szkoły, na ich śmiech i łzy (bo niektórzy, zanim dotarli do domu, zdążyli się już po drodze pobić, rozpłakać, pogodzić i znów się razem bawić) i zapominałem wtedy o całym swoim smutku. I potem, przez wszystkie pozostałe lata w Szwajcarii nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie się smucą. Całego siebie oddałem dzieciom, z nimi związałem swój los. Myślałem, że nigdy nie opuszczę wioski i nawet do głowy mi nie przyszło, że wyjadę tu, do Rosji. Wydawało mi się, że zostanę tam na zawsze, ale w końcu zauważyłem, że Schneider nie może mnie już utrzymywać, a przy tym wyszła nagle sprawa na tyle ważna, że sam zaczął mnie przynaglać do wyjazdu i sam pisał do Rosji w moim imieniu. Zobaczę, co to za sprawa i poradzę się kogoś, może mój los odmieni się całkowicie; ale to wszystko i tak nie jest najważniejsze. Najważniejsze, że moje życie zmieniło się nieodwracalnie. Zostawiłem tam wiele, zbyt wiele. Wszystko odeszło. Jechałem w pociągu i myślałem: „Teraz idę do ludzi. Możliwe, że nic nie wiem, ale zaczynam nowe życie”. Postanowiłem załatwić swoją sprawę uczciwie i ze stanowczością. Może będzie mi z ludźmi nudno i ciężko. Na początek postanowiłem być wobec wszystkich uprzejmy i otwarty, przecież nikt nie będzie ode mnie więcej wymagał. Możliwe, że i tutaj uznają mnie za dziecko. Niech tam! Wszyscy ludzie uważają mnie też za idiotę, a ja nie wiem dlaczego. Rzeczywiście, kiedyś byłem tak chory, że przypominałem idiotę. Ale czy mogę nim być teraz, kiedy jestem świadomy, że wokół uważa się mnie za idiotę? Przychodzę do kogoś i myślę: „Mają mnie tutaj za idiotę, a ja jestem rozumnym człowiekiem, i oni się tego nie domyślają…”. Ta myśl często do mnie wraca. Kiedy dostałem w Berlinie kilka liścików od dzieci, to zrozumiałem, jak bardzo je kochałem. Pierwszy list jest bardzo trudny. Jakie one były smutne, kiedy mnie odprowadzały! Jeszcze miesiąc wcześniej zaczęły się ze mną żegnać. „Léon s’en va. Léon s’en va pour toujours!16. Co wieczór spotykaliśmy się pod wodospadem i opowiadaliśmy sobie, jak to będzie, gdy się już rozstaniemy. Nieraz bywało tak wesoło jak dawniej – tylko gdy żegnały się na noc, to obejmowały mnie mocno i gorąco, co się wcześniej nie zdarzało. Niektóre dzieci przybiegały do mnie w tajemnicy przed pozostałymi, tylko po to, żeby mnie objąć i pocałować na osobności. A kiedy już wyjeżdżałem, to całą gromadą odprowadzały mnie na stację; leżała mniej więcej wiorstę od naszej wsi; dzieci ze wszystkich sił próbowały się powstrzymywać od płaczu, ale nie zawsze im się udawało i niektóre płakały głośno, zwłaszcza dziewczynki. Spieszyliśmy się, żeby zdążyć na pociąg, ale co chwilę któreś z nich podbiegało do mnie, obejmowało swoimi drobnymi rączynami i całowało, zatrzymując w ten sposób nasz pochód. I chociaż się spieszyliśmy, tośmy się wszyscy zatrzymywali i czekali na niego, aż się pożegna. Kiedy już pociąg ruszył, to wszystkie krzyknęły mi „hura!” i długo stały na stacji, aż pociąg zniknął im z oczu. Ja też patrzyłem… Proszę teraz posłuchać, kiedy przed chwilą tutaj wszedłem i popatrzyłem na twarze pań, takie miłe (ja teraz bardzo dokładnie przyglądam się twarzom) i gdy usłyszałem pierwsze słowa, to po raz pierwszy od tamtej pory zrobiło mi się lekko na duszy. I pomyślałem, że ja może faktycznie należę do szczęściarzy, bo przecież wiem, że na ogół rzadko się zdarza spotkać kogoś, kogo można od razu polubić, a ja zdążyłem wysiąść z pociągu i spotkałem panie. Doskonale sobie zdaję sprawę, że ludzie wstydzą się mówić o swoich uczuciach, ale ja się nie wstydzę mówić wam o swoich. Jestem samotnikiem i bardzo

Скачать книгу


<p>14</p>

Bonjour, notre bonne Marie (fr.) – Dzień dobry, nasza dobra Marie.

<p>15</p>

Nous t’aimons, Marie (fr.) – Kochamy cię, Marie.

<p>16</p>

Léon s’en va. Léon s’en va pour toujours! (fr.) – Leon wyjeżdża, Leon wyjeżdża na zawsze!