We dwoje. Николас Спаркс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу We dwoje - Николас Спаркс страница 11

Жанр:
Серия:
Издательство:
We dwoje - Николас Спаркс

Скачать книгу

z mojej osoby stało się jeszcze bardziej widoczne. Nie był to ważny klient – nie nazwałbym go nawet średnim – a fakt, że od początku roku podpisałem trzy umowy, nie zrobił na szefie żadnego wrażenia. Zamiast tego kolejny raz wezwał mnie do siebie i zarzucił mi, że „tracę polot”, a „klienci przestali ufać moim ocenom”. Na koniec wezwał do biura Todda Henleya i oświadczył, że od teraz będziemy „pracować razem”. Henley dobrze się zapowiadał – pracował w agencji od pięciu lat – był kreatywny i jak nikt znał się na polityce firmy. Wiedziałem, że ubiega się o moje stanowisko – nie on jeden zresztą, ale tylko on robił wszystko, żeby przypodobać się Petersowi. Kiedy nagle zaczął częściej bywać w gabinecie szefa – jak nic przypisując sobie wszelkie zasługi za kampanię, nad którą obaj pracowaliśmy – skąd wychodził wyraźnie zadowolony, wiedziałem, że powinienem zacząć robić plany.

      Moje doświadczenie, pozycja i zarobki nie pozostawiały mi zbyt wielu opcji. Ponieważ Peters zdominował przemysł reklamowy w okolicach Charlotte, musiałem zarzucić sieci gdzieś dalej. W Atlancie Peters wciąż jeszcze był numerem dwa, ale systematycznie rósł w siłę, połykając mniejsze agencje i zyskując nowych klientów. Lider na rynku był w okresie przejściowym i na jakiś czas wstrzymał zatrudnienia. Skontaktowałem się więc z firmami w Waszyngtonie, Richmond i Baltimore, licząc, że bliskość rodziców Vivian ułatwi podjęcie decyzji o ewentualnej przeprowadzce. Jednak i tym razem skończyło się na rozmowach kwalifikacyjnych.

      Oczywiście były też inne możliwości, wszystko zależało od tego, jak daleko od Charlotte byłem w stanie się przeprowadzić. Kontaktowałem się z siedmioma, ośmioma agencjami na Południowym Wschodzie i Środkowym Zachodzie i każda rozmowa utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu mieszkali moi najbliżsi – rodzice, Marge i Liz; Charlotte było moim domem. I wtedy pomysł, żeby otworzyć własny interes – swoją własną agencję reklamową – zaczął rodzić się w mojej głowie jak mityczny feniks z popiołów. Który – tak się złożyło – był również świetnym pomysłem na nazwę…

      Agencja Feniks. Miejsce, gdzie twoja firma wzniesie się na wyżyny sukcesu.

      Oczami wyobraźni widziałem ten slogan na wizytówkach, wyobrażałem sobie rozmowy z klientami, a przy okazji wizyty u rodziców wspomniałem o swoich planach ojcu, który bez owijania w bawełnę odparł, że jego zdaniem nie jest to dobry pomysł. Vivian też nie wyglądała na zachwyconą. Wiedziała, że rozglądam się za pracą, a gdy napomknąłem o swoich planach, zasugerowała, żebym poszukał w Nowym Jorku i Chicago, dwóch miejscach, które z góry skazałem na niepowodzenie. Wciąż jednak nie mogłem przestać myśleć o własnej agencji i widziałem coraz więcej korzyści płynących z takiego rozwiązania.

      Jako firma jednoosobowa nie musiałem się martwić kosztami ogólnymi.

      Byłem po imieniu z dyrektorami naczelnymi i kierownikami w Charlotte.

      Znałem się na tym, co robię.

      Chciałem stworzyć niewielką firmę, współpracującą z kilkoma klientami.

      Mogłem oferować im niższe ceny i zarobić więcej.

      Siedząc w biurze, zacząłem analizować liczby i przeprowadzać ankiety. Dzwoniłem do klientów, pytając, czy są zadowoleni z usług i cen w Peters Group, a ich odpowiedzi utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie może mi się nie udać. Tymczasem Henley wieszał na mnie psy za każdym razem, gdy wchodził do biura Petersa, co prowadziło do tego, że Peters cały czas patrzył na mnie bykiem.

      Wiedziałem już wtedy, że mnie zwolni, a to znaczyło, że nie mam wyboru i muszę otworzyć własny biznes.

      Pozostało mi jeszcze poinformować o tym Vivian.

      *

      Cóż mogło być lepszego niż świętowanie mojego przyszłego sukcesu na piątkowej randce?

      Owszem, mogłem wybrać inny wieczór, ale pragnąłem podzielić się z Vivian swoją radością. Potrzebowałem jej wsparcia. Chciałem opowiedzieć jej o swoich planach, wyobrażałem sobie, że sięgnie ponad stołem, weźmie mnie za rękę i powie: „Nie wiesz nawet, jak długo na to czekałam. Nie mam wątpliwości, że osiągniesz sukces. Zawsze w ciebie wierzyłam”.

      Mniej więcej rok później, gdy opowiedziałem Marge o swoich oczekiwaniach tamtego wieczoru, zaśmiała mi się w twarz. „Powiem wprost”, rzuciła. „Pozbawiłeś ją poczucia bezpieczeństwa, poinformowałeś, że zamierzasz wywrócić wasze życie do góry nogami… i naprawdę wierzyłeś, że pogłaszcze cię po głowie? Na litość boską, mieliście dziecko. I kredyt hipoteczny. I rachunki do zapłacenia. Czyś ty oszalał?”

      „Ale…”

      „Nie ma żadnych ale”, odparła. „Wiesz, że Vivian i ja nie zawsze się zgadzamy, ale tym razem miała rację”.

      Może rzeczywiście tak było, lecz mleko się rozlało. Tamtego wieczoru, po tym, jak położyliśmy London do łóżka, usmażyłem steki – jedyne, co potrafię zrobić w kuchni – podczas gdy Vivian przygotowała sałatkę, ugotowała na parze brokuły i uprażyła zielony groszek z migdałami. Należy dodać, że nie jadła niczego, co uchodziło za niezdrowe – chleba, lodów, makaronu, cukru i niczego, co zawierało białą mąkę – czyli tego, co ja uważałem za smaczne, czym zajadałem się na lunch i przez co doczekałem się boczków.

      Atmosfera od początku była napięta. A im bardziej starałem się ją rozładować, tym bardziej Vivian robiła się rozdrażniona, zupełnie jakby przygotowywała się na to, co ma nadejść. Potrafiła czytać ze mnie jak z otwartej księgi, a jej rosnący niepokój sprawiał, że dwoiłem się i troiłem, żeby uratować wieczór, jednak moje starania przynosiły odwrotny skutek.

      Zaczekałem, aż skończymy jeść. Vivian zjadła odrobinę steku, nalałem jej wina i zacząłem opowiadać o Henleyu, Petersie i moich podejrzeniach, że zamierza mnie zwolnić. Słuchała, kiwając w milczeniu głową, więc zebrałem się na odwagę i wtajemniczyłem ją w swoje plany, kilka razy podkreślając zasadność swojej decyzji. Kiedy tak siedziała, wyglądała jak marmurowy posąg. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak nieruchomej, nawet nie zerknęła na kieliszek. Nie zadawała żadnych pytań, dopóki nie skończyłem. Cisza wypełniła pokój, odbijając się echem od ścian.

      – Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytała w końcu.

      Nie były to słowa wsparcia, jakich się spodziewałem, ale też nie zerwała się od stołu, co wziąłem za dobry znak. Jakiż byłem głupi!

      – Właściwie – zacząłem – przeraża mnie to jak cholera, ale jeśli nie zrobię tego teraz, to nie wiem, czy kiedykolwiek się zdecyduję.

      – Nie jesteś za młody, żeby otwierać własną agencję?

      – Mam trzydzieści pięć lat. Peters miał ledwie trzydzieści, kiedy rozkręcał interes.

      Zacisnęła usta i niemal widziałem słowa, które tłukły się jej po głowie – „Ale ty nie jesteś Petersem”. Na szczęście nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego ściągnęła brwi, choć na jej czole nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. W kwestii starzenia się była prawdziwym ewenementem.

      – Masz w ogóle pojęcie, jak się za to zabrać?

      –

Скачать книгу