We dwoje. Николас Спаркс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу We dwoje - Николас Спаркс страница 14
Osobiście myślę, że było to dziwactwo, ale dzięki temu wiedzieliśmy, co kupić jej pod choinkę i na urodziny, i z czasem jej kolekcja się powiększyła. Miała fartuchy w każdym kolorze, stylu i każdej długości; fartuszki na każdą porę roku, fartuszki ze sloganami, te, które Marge i ja zrobiliśmy dla niej, będąc dziećmi, fartuszki z imieniem Gladys narysowanym z pomocą szablonu, a kilka z nich miało nawet koronkę, ale te jej zdaniem były zbyt frywolne, żeby nosić je po domu. Wiedziałem na pewno, że na strychu stoi siedem pudeł ze starannie złożonymi fartuchami, a w kuchni są dwie szafki mieszczące część jej kolekcji. Marge i ja nie mieliśmy pojęcia, czym kierowała się mama, wybierając „fartuch dnia”, ani nawet jak znajdowała ten, na którym jej zależało.
Jej przywiązanie do fartuchów nie osłabło nawet wtedy, gdy przestała pracować. Mama pracowała nie dlatego, że kochała swoją pracę, ale dlatego, że nasza rodzina potrzebowała pieniędzy. Kiedy przeszła na emeryturę, dołączyła do klubu miłośników ogrodnictwa, pracowała jako wolontariuszka w centrum seniora i była aktywną członkinią Ruchu Czerwonych Kapeluszy. Jak Vivian i London, ona również miała plany na każdy dzień tygodnia, rzeczy sprawiające jej przyjemność, i miałem wrażenie, że fartuchy, które wybierała przez ostatnich kilka lat, odzwierciedlały jej radosny nastrój. Te nijakie trafiły na dno szuflady, a na wierzchu leżały te z kwiatami, ptakami i sloganami typu: Emerytka: młoda sercem, ale starsza w innych miejscach.
Kiedy przyjechałem z London, mama miała na sobie fartuch w czerwono-niebieską kratę – bez kieszeni, co nie umknęło mojej uwadze – i na widok wnuczki jej twarz pojaśniała. Z upływem czasu była coraz mniej podobna do mamy, jaką znałem, a coraz bardziej przypominała babcię, której zdjęcie Norman Rockwell mógłby umieścić na okładce „The Saturday Evening Post”. Miała siwe włosy, rumiane policzki, była przyjemnie pulchna i wiedziałem, że London też ucieszyła się na jej widok.
Liz i Marge też były u rodziców. Po serii pospiesznych całusów i uścisków cała ich uwaga skupiła się na mojej córce, a ja praktycznie stałem się niewidzialny. Liz wzięła London na ręce tuż po tym, jak mała wpadła do domu, i chwilę później słyszałem jej radosne trajkotanie. Marge i Liz chłonęły każde jej słowo i kiedy usłyszałem „ciasteczka”, wiedziałem, że London będzie zajęta przez najbliższe kilka godzin. Uwielbiała gotować, w przeciwieństwie do Vivian, która pogardzała mąką i cukrem.
– Jak minął wam Czwarty Lipca? – zapytałem mamę. – Byliście na pokazie sztucznych ogni?
– Zostaliśmy w domu – odparła. – Te wszystkie tłumy i korki są takie męczące. A wy?
– Jak zawsze. Najpierw poszliśmy na imprezę sąsiedzką, a później na stadion.
– My też – rzuciła Liz. – Trzeba było do nas zadzwonić. Moglibyśmy się spotkać.
– Nie pomyślałem. Przepraszam.
– London, podobał ci się pokaz? – zapytała Marge.
– Był superfajny. Ale niektóre fajerwerki były naprawdę głośne.
– To fakt.
– Możemy już zacząć piec ciasteczka?
– Pewnie, skarbie.
O dziwo, moja mama nie poszła za nimi. Zaczekała, aż wszystkie trzy znikną w kuchni, i wygładziła przód fartucha. Robiła tak zawsze, gdy była zdenerwowana.
– Wszystko w porządku, mamo?
– Musisz z nim porozmawiać. On musi iść do lekarza.
– Dlaczego? Co się dzieje?
– Boję się, że ma RAKA.
Mama nigdy tak po prostu nie używała słowa „rak”. W jej ustach to zawsze był RAK. I sama myśl o nim ją przerażała. Odkąd RAK zabrał jej rodziców i dwoje starszego rodzeństwa, stał się nieodłącznym tematem rozmów z mamą. Był lichem, które czekało, żeby zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie.
– Dlaczego myślisz, że ma raka?
– Bo RAK utrudnia oddychanie. Tak samo było z moim bratem. Najpierw zabiera ci oddech, a potem całą resztę.
– Twój brat palił dwie paczki papierosów dziennie.
– Ale twój tata nie pali. A ostatnio nie mógł złapać tchu.
Pierwszy raz rumieniec zniknął z jej policzków.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? Co się stało?
– Mówię ci teraz – odparła. Wzięła głęboki oddech. – W czwartek po pracy ojciec siedział na werandzie za domem, a ja gotowałam obiad. Z nieba lał się żar, ale twój tata uparł się, że przeniesie donicę z klonem palmowym z jednego końca werandy w drugi, żeby nie stał za długo w pełnym słońcu.
– Sam? – Nawet ja nie dałbym rady tego przesunąć. Donica musiała ważyć ze sto kilogramów. Może nawet więcej.
– Oczywiście – rzuciła, jakbym był głupi, że w ogóle zapytałem. – A kiedy ją przeniósł, przez kilka minut nie mógł złapać tchu. Musiał usiąść i odpocząć.
– Nic dziwnego. Po czymś takim każdy byłby zdyszany.
– Nie twój ojciec.
Miała rację.
– Jak się czuł potem?
– Przecież mówiłam.
– Ile czasu minęło, zanim doszedł do siebie?
– Nie wiem. Chyba kilka minut.
– Musiał się położyć?
– Nie. Zachowywał się, jakby nic się nie stało. Otworzył piwo i oglądał mecz.
– Czyli wygląda na to, że wszystko z nim w porządku…
– Musi iść do lekarza.
– Wiesz, że nie lubi lekarzy.
– I dlatego to ty musisz z nim porozmawiać. Mnie już nie słucha. Jest uparty jak osioł i od lat nie był na badaniach.
– Mnie pewnie też nie posłucha. Prosiłaś Marge, żeby z nim porozmawiała?
– Powiedziała, że teraz twoja kolej.
Dzięki, Marge.
– Dobrze, porozmawiam z nim.
Skinęła