Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 81
Trzeciego dnia rano Hipolit Niechcic przysłał furmankę po ławy, które chciał nabyć.
– Ale o tym, ile się za to wszystko należy – zatroskała się pani Barbara – pewnoś mu wczoraj w tej kartce nie napisał.
– Nie napisałem – rzekł, czerwieniąc się Niechcic. – Cóż ja będę siodłami handlował? Czy starymi ławami? A zresztą… omówimy to kiedyś, później. Wszak i u nich się nie przelewa. Sama kiedyś mówiłaś, że ten dom bardzo zmarniał.
– Tak, ale w ten sposób uczy się ludzi sobkostwa i zbytniego liczenia na drugich – rzekła pani Barbara, a powiedziała to raczej dla porządku i aby było wiadomo, że nie jest naiwna. Bo pretensję miała tylko, dopóki myślała, że Bogumił przez roztargnienie i niedołęstwo nie dopatrzył tej sprawy. Dowiedziawszy się, że wiedział, co czyni, przyjęła to za dostateczne wytłumaczenie.
Uporawszy się z naładowaniem i odesłaniem turobińskiej furmanki, a potem z wysyłką swoich rzeczy na kolej, następnego dnia udali się Niechcicowie na cmentarz, gdzie na grobie Piotrusia został postawiony kamienny krzyż, taki sam, jaki mieli już od dawna Florentyna Niechcicowa i Klemens Klicki. Wróciwszy z cmentarza, poszli na obiad do Krępskich, skąd ich nieprędko puszczono, tak że wrócili do domu późno i mieli tyle tylko czasu, by pozamykać walizki i pożegnać się z ludźmi. Pani Barbara poszła sama do Nebelskiej i zaniosła jej przepis na lekarstwo przeciw puchnięciu nóg, znaleziony przy paleniu papierów po starszej pani. Bylisia i Ludwiczka zostały obdarowane różnymi drobiazgami, Ludwiczka otrzymała nadto kilka złotych[145] z tym, żeby póki żyje, sadziła kwiaty u Piotrusia – dwór pozwolił, by Nebelski dostarczał zawsze flanców. Popłakując i pokrzykując, przyrzekła, że będzie to czynić.
Bylisia zostawała w Krępie, gdyż w Borku miała rodzinę, a tu w majątku służył chłop, co się obiecał z nią ożenić, chociaż już nie była pierwszej młodości. Ale żałowała, że zostaje, i płakała nie gorzej od Ludwiczki, uśmiechając się zarazem do Niechciców swymi serdecznymi ustami.
W miarę jak zbliżała się chwila odjazdu, Niechcicom było coraz ciężej na sercu. Już tak dawno wiedzieli, że wyjadą i chcieli tego, ale nie myśleli, że to będzie takie męczące. Z żałością patrzyli na opustoszałe ciemne domostwo, które porzucali, z przestrachem na nieznaną ciemną drogę, co ich czekała. Czuli się nieomal, jak gdyby umierali, bali się i cierpieli.
W Warszawie przejechali tylko z dworca na dworzec. Była to już głęboka noc, cisza – słychać było jedynie ciężki klekot wozów śmieciarzy, a klaskanie kopyt dorożkarskiego konia, co ich wiózł, zdawało się rozlegać po całym mieście. Dopiero na Marszałkowskiej zauważyli nieco życia, fiakry[146] odwożące ludzi z teatru, elegantów szukających nocnej zabawy – ciemnych, snujących się przechodniów.
W poczekalni dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej[147] drzemali przez kilka godzin, a właściwie drzemał Bogumił, bo pani Barbarze niepokój o kufry i o to, by nie przespali pociągu – nie dawał zasnąć.
O szóstej rano ruszyli w dalszą drogę, a około południa przesiedli się do karetki pocztowej, która przez Czałbów i Nieznanów jechała do Kalińca. W Czałbowie po raz ostatni zmieniali konie i dłużej popasali. Stanęli w rynku, w którego jednym rogu otwierał się między krzywymi domkami widok na piękny zrujnowany dwór, stojący na wzgórzu w zawiei jesiennych liści.
– Patrz, ten dwór należał kiedyś do Mioduskich. Potem to kupił podobno jakiś młynarz. A miasteczko dosyć ładne, prawda? Tu w naszych stronach miasteczka są czystsze niż u was. Zawsze zachód – mówiła pani Barbara, znacznie się ożywiwszy.
Pili herbatę w zajeździe, a jak przedtem zdawało jej się, że nie ma na świecie rzeczy, co by jej mogła życie uczynić na powrót cennym, tak teraz miała uczucie, że wystarcza być w drodze i pić herbatę w zajeździe, i pokazywać komuś znajome strony, aby się czuć w pełni szczęśliwą.
Dopiero kiedy o zmroku karetka pocztowa zatrzymała się, jak to było umówione, przy skręcie do Serbinowa, dobre usposobienie pani Barbary przepadło, a wszystko dokoła wydało jej się znów obce.
Woźnica i jego pomocnik zeszli, aby zwindować[148] kufry Niechciców, pasażerowie z wnętrza karetki podawali im zapomniane drobiazgi.
– Jeszcze laska została – mówili. – I ta chustka też pewno państwa.
Było już na pół ciemno, dookoła, jak okiem sięgnąć, leżały pod szarym niebem gładkie, bezludne równiny. Na prawo od miejsca, gdzie wysiedli, wiatrak chodził pomału, wydając odgłos: ach-ach. Z lewej strony przy zejściu się drogi z szosą widać było murowaną kapliczkę, a cały ten krajobraz był czarnosiny, zimny niby żelazo. Pośrodku drogi, na której tu i owdzie mętnie połyskiwały kałuże, ciemniał między drzewami ciężki kształt, w którym Niechcicowie rozpoznali karetę. Jakiś człowiek podszedł stamtąd ku nim i nisko się pokłoniwszy, zaczął w milczeniu przenosić kuferki i toboły na stojący tuż przy karecie wózek. Niebawem ktoś drugi dołączył się do pomocy. Bogumił zaczął rozmawiać z tymi ludźmi i odszedłszy od pani Barbary, krzątał się razem z nimi koło wozu z rzeczami. Drzwi kurierki pocztowej zostały zatrzaśnięte i szarpnięciem wypróbowane. Ktoś zawołał:
– Gotowe? – a poczmistrz zaczął grać na trąbce znaną pani Barbarze jeszcze z dzieciństwa melodię, co uczyniło jej to miejsce – rzecz dziwna – jeszcze bardziej cudzym i smutnym.
Kurierka potoczyła się grzmiąco w stronę Kalińca, a oni wsiedli do pachnącej zakurzonym aksamitem karety.
– Czy furmanki – zapytał jeszcze Bogumił – poszły dziś do kolei po nasze meble?
– Poszły, dwie – odparły śmierdzące kożuchem i biedą ciemne postacie, które im pomagały przy rzeczach.
Niechcicowie zamknęli drzwiczki i usłyszeli jak przez mgłę nawoływania się tych ludzi.
Furman z karety marudził, zapalając latarnie, a tamci z wozu niecierpliwili się.
– Dali, jechać! – wołali. – Pokąd chceta tu stojać?
Na koniec ruszyli.
– Czy to daleko jeszcze? – zapytała pani Barbara.
– Nie, jesteśmy już w Serbinowie. A do dworu mamy jeszcze około wiorsty drogi.
Lecz pani Barbarze zdawało się, że jadą bez końca i że kareta nie toczy się naprzód, tylko rusza się z boku na bok, mości się i zagnieżdża, skrzypiąc, śród błota. Jedynie przesuwające się uporczywie wzdłuż okien wysokie grube pnie drzew świadczyły o tym, że nie stoją na miejscu.