Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 78

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

rabunkową gospodarkę. A ostatni administrator, niejaki Lalicki, dokończył tego zniszczenia, które inni zaczęli. Tak że Daleniecki musiał kontrakt z nim zerwać.

      – Jeżeli z innymi zrywał kontrakty, to potrafi i z tobą. Nie wiadomo, ­kto był winien tej gospodarce i jakie tam dawali warunki tym rządcom, może takie, że nie mogli jak się należy pracować – powątpiewała pani Barbara.

      – Mogę mówić tylko o tym Lalickim, bo on tam jeszcze siedzi, więc widziałem, co to za człowiek. Otóż jemu nie powierzyłbym nawet trzech groszy. A co do mnie, to zdaje mi się, że kontrakt mam świetny. Michasia z Lucjanem dobrze sobie już nad tym głowę łamali, żeby mnie od wszystkich stron zabezpieczyć. Przyznam się, że ja sam tak byłem zajęty Serbinowem, żem nie bardzo zważał, co za cyrograf podpisuję. Ale jak ostatecznie przeczytałem, to aż się zdziwiłem, że tak o wszystkim pomyśleli. To praktyczni ludzie. I dobrzy. O, Michasia to zamaszysta kobieta. Chodź, zobacz teraz ten kontrakt.

      – Już ty z tymi twoimi zachwytami nad byle czym niedaleko zajedziesz. Ale stało się. Nie ma się nad czym rozwodzić – tylko sakum-pakum[136] i znów dalejże powlec się w świat przed siebie – rzekła pani Barbara w taki sposób, jakby wleczenie się w świat było dotąd jej stałym zajęciem.

      Na takich rozmowach i śród zwykłej letniej roboty schodziły dnie i tygodnie, aż zbliżyła się jesień, trzeba się było zbierać, żegnać i szykować do drogi.

      13

      Nim zaczęło się na dobre pakowanie i przeprowadzka, Niechcicowie pojechali się jeszcze pożegnać do Turbina i do Borku. Odbyli to jednym dniem, w niedzielę, gdyż pani Barbara orzekła, że nie ma co tych rzeczy rozwłóczyć na dwa razy. Zatem przed południem i na obiad wybrali się do Hipolita Niechcica, zaś wieczór mieli spędzić u Ładów.

      Hipolitostwo Niechcicowie, mimo wciąż wzrastającą skrzętność pani domu, nie mieli się lepiej, przeciwnie, podupadali. Wprawdzie spiżarnia nęciła dalej mnóstwem przerobów i konserw, lecz wszystko, czym zarządzała pani Urszula, było niby plenna oaza pośród źle uprawionych pól, kiepsko żywionych, chuderlawych inwentarzy i wypowiadających posłuszeństwo zużytych narzędzi. Hipolit Niechcic oznajmił przy obiedzie, że zazdrości Bogumiłowi Serbinowa, gdyż teraz tylko na cudzym i za gotową płacę można się na wsi utrzymać, ze swojego zaś każdy pójdzie w końcu z torbami. Jego wielkie modre oczy lśniły przy tych słowach w ozdobnej, ale szarej, bez życia twarzy, jakby były oświetlonymi z zewnątrz transparentami. Pani Urszula ani mu nie przeczyła, ani nie potwierdzała jego smutnych wywodów. Po prostu nie zauważała tego, co mówił, sądziła też widać, że i drudzy tego nie słuchają, bo nieraz, nim on skończył, zaczynała opowiadać o własnych udanych przedsięwzięciach i pracach. O tym, że wypisała formę z Warszawy od sióstr Kunke i że uszyła sobie kostium, który na proszonym obiedzie u rejenta w Mławie był wzięty za pochodzący od Hersego[137]. I o tym, że gdy wszystkim sąsiadkom zeszłoroczne konfitury pofermentowały jeszcze zimą, ona ma swoje dotąd czyste jak szkło, bo wiedziała, jak się zabrać do rzeczy. Była pochłonięta swoją skrzętną, drobną radosną twórczością i nie uważała, aby to, co się wiodło lub nie wiodło poza tym, było ważne. Po obiedzie Hipolit powiedział do żony: – Daj pani karty – i oboje grali przez chwilę na rogu stołu w sześćdziesiąt sześć[138] na orzechy. Bogumił i Barbara rozmawiali tymczasem z Helcią, która zapowiadała się coraz to bardziej na śliczną panienkę, ale była dosyć nieradna i w ojca mało ruchliwa. Pytali ją, czy Ania często pisuje, gdyż Ania była na pensji w Mławie[139]. Następnie pani Urszula odpięła pokrowiec odziewający fortepian i zagrała gościom Sonatę Księżycową Beethovena[140] oraz romans cygański: Oczi czornyja[141]. Na odjezdnym Hipolit zwrócił się do Bogumiła, czy on ma jeszcze siodło i tę uprząż pod wierzch, którą mu kiedyś był pokazywał.

      – Mógłbyś mnie to odstąpić – powiedział – bo co masz takie rzeczy przewłóczyć. Tam przyjedziesz do gotowego, a ja się tu nawet – dodał, klnąc – na tych wycinkach siodła musiałem pozbyć. Ja do was wpadnę jeszcze przed waszym wyjazdem, to się porachujemy.

      Bogumił pomyślał, że w Serbinowie nie było ani siodła, ani nawet półszorków[142] na konie, ludzie mówili, że to wszystko Lalicki wyprzedał, jak przewąchał, że nie będzie dłużej trzymany. To siodło i ta uprząż były nadto właściwie poza ubraniem jedyną własnością osobistą Bogumiła. Lecz przekonał on się już nieraz, że przedmioty, których komu odmówił, traciły potem dla niego całą wartość.

      – Dobrze – powiedział tedy. – Wpadnij albo przyślij jutro kogoś i niech zabierze.

      Pani Hipolitowa natomiast ofiarowała kuzynom na drogę dwa słoiki smażonych truskawek, tych właśnie, co na całą okolicę jedne jedyne nie sfermentowały. Uczyniła to z największym przejęciem i pani Barbara też była szczerze wzruszona, gdyż wiedziała, że to było tak, jakby ktoś drugi wyzbył się dla niej wszystkiego, co miał w spiżarni.

      Wróciwszy z Turobina, Niechcicowie umyli się, przebrali i pojechali do Borku.

      Pani Barbara zapowiedziała była, że nie życzy sobie widzieć nikogo obcego, ale dla Jana Łady dwoje gości było to jakby nie goście, on musiał mieć zaraz winta, napoje, tańce, ruch, gwar i ciżbę koło siebie.

      Wjechawszy więc za bramę posesji Borek Dworski, ujrzeli wszystkie okna domu świecące jaskrawo śród wilgotnej, tylko co zapadłej ciemności. Sekretarz sądu, nauczyciel, poczmistrz, proboszcz, okoliczni dzierżawcy i paru drobnych ziemian, wszyscy byli obecni, wszyscy – uczestnicy przyjęć i zabaw z panieńskich czasów pani Barbary.

      Nauczyciel z Borku, ów młodzieniec o zawadiackim profilu i wielkich czarnych oczach, oraz Łada wybiegli do przedpokoju, by pomóc nadąsanej pani Barbarze zdjąć okrycie.

      Gdy Bogumiłowie weszli następnie dalej, śród gości zaległa na chwilę cisza i witano ich ze współczuciem, pokrywanym sztywnością. Pani Barbara zaczerwieniła się i źle wszystko przyjęła. Zapowiedziała Bogumiłowi po cichu, że w całym tym wariactwie nie będzie brała udziału.

      – Poproszę Zenię, żeby mi dała posiedzieć gdzie w ubocznym pokoju, a ty zostań i czyń sobie, co zechcesz. Wiem, że lubisz się bawić.

      – Moje dziecko – szepnął zmartwiony Bogumił – spróbuj się jednak rozerwać. Przecież dla nas się tu zeszli z dobrego serca.

      – Ani mi się śni – rzekła, a nauczyciel, ujrzawszy ją wycofującą się spomiędzy zebranych, ośmielił się przystąpić.

      – Boże – powiedział, blednąc i oglądając się na obstąpionego przez damy Bogumiła. – Boże, pani nam się znów raczyła pokazać. I na moje nieszczęście, jeszcze…

      – Co „na moje nieszczęście jeszcze”? – zapytała pani Barbara i przestała się nagle gniewać na obecność tak wielu gości.

      – …jeszcze po tym wszystkim piękniejsza – odparł, wpatrując się w nią z osłupieniem.

      Pani Barbara spojrzała w lustro, w które od śmierci dziecka prawie że nie patrzyła, i ujrzała chmurną, jakby nie dość sobie znajomą, ale jakże młodą, jak zniewalająco sympatyczną osobę. Uczuła coś w tym rodzaju, jakby dar, który uważała za do niczego po wyjściu za mąż nieprzydatny, a od śmierci syna za bezpowrotnie stracony, został na powrót oddany do jej dowolnego rozporządzenia. A stało się to za sprawą nauczyciela o czarnych jak ciepła noc oczach.

Скачать книгу