Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 74

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska

Скачать книгу

Nie wiem, po co ci to mówiłam – rzekła. – Właściwie to wszystko jedno, czy mieć dzieci, czy nie mieć. Jego bym i tak drugi raz nie urodziła. Mnie nie o dziecko idzie. Ja jego kochałam.

      – Będzie dobrze, będzie dobrze – zapewniał głaszcząc jej włosy. – Dwoje nas wszak, a i to już tak dużo.

      – Zostaw – rzekła, odchylając głowę. Wstał co prędzej i odszedł ku oknu, ale ona dodała:

      – Zasłaniasz mi fuksje.

      Wtedy wyszedł zupełnie, żeby już nic więcej nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości. To była przecież taka szczęśliwa chwila, nie chciał, by ją cierpkie słowa zatarły.

      Była szczęśliwa, ale nie powtórzyła się więcej.

      Kiedy pani Barbara wstała i żyć niby zaczęła, zdawała się być tylko śladem po samej sobie. Wszystko jej się stało niemiłe, przestała dbać o swój wygląd, nigdzie nie chciała pójść ani nikogo widzieć. Z trudem dźwigała się z miejsca, by zarządzić najkonieczniejszymi domowymi sprawami. Jedynym uczuciem, które pozostało w niej żywe, a nawet rozżarzyło się i wzmogło, był strach. A mimo że tak zbrzydziła sobie życie, najbardziej lękała się śmierci. W nocy budziła Bogumiła mówiąc: – Bogumił, ja umieram. Serce mi bić przestaje. Boję się, boję, boję! – Kiedy indziej budziła go, szarpiąc za rękę, a gdy zapytał, co się stało, szeptała: – Jezus Maria, zdawało mi się, że nie oddychasz. – I tym razem serce jej biło ze strachu tak, że aż drgała koszula. Raz, kiedy Bogumił poszedł na wieczór do dworu, a ona zasnęła wcześnie i potem zbudziła się, i nie ujrzała go koło siebie, przelękła się tak, że wyskoczyła z łóżka, okryła się na bieliznę rotundą i wybiegła z domu, a nie śmiąc zapukać do dworu, przesiedziała z godzinę na ganku, nasłuchując, czy Bogumił jest tam wewnątrz i czy mu się nic nie stało. Miała wciąż uczucie, że śmierć, która mogła zabrać Piotrusia, zniweczyć takie kochanie, tym łatwiej zmiecie ze świata wszystkich innych.

      Bogumił, choć tak łaknął dowodów przywiązania pani Barbary, czuł, że jej obecny ciągły niepokój o niego nie z miłości płynie, i coraz bardziej się martwił.

      Pani Barbara zdawała się żywić urazę do niego i do Bylisi, i do wszystkich za to, że się krzątają, żyją mimo takiej w domu żałoby. Lecz jeżeli kto z domowników wspomniał z westchnieniem o Piotrusiu, wpadała w gniew, jakby nikt prócz niej nie miał prawa go opłakiwać ani nawet myśleć o nim i mówić. Bogumił rzekł raz do niej:

      – Moje dziecko, czy ty myślisz, że i ja nie cierpię? Ale przecie śród takich ran upływa każde życie.

      – Co ty tam wiesz – zadrwiła. – Tyś stracił syna, a ja straciłam wszystko.

      Nic nie odrzekł, ale myślą wciąż wracał do tego, co powiedziała. Spotykał on już takich ludzi na świecie, co ginęli albo marnieli, gdy im umarła kochanka, żona lub matka, czy też gdy się wykoleili z trybu życia, do którego nawykli. Współczuł im, bo wszyscy im współczuli, miał dla nich szacunek, gdyż mówiło się, że to ludzie lepsi i głębsi, co umieją prawdziwie miłować. Siebie między takimi uważał za mało sercowego, wstydził się tego, że z każdej niedoli wstawał jakby jeszcze lepiej kwitnący.

      Bo żeby tę siłę pocieszycielską dawały mu praktyki religijne, mógłby taki stan rzeczy uważać za godną dziękczynienia łaskę Bożą, ale on nie był zbyt skrupulatnym synem Kościoła, zwłaszcza w młodości, którą spędził śród tak różnie myślących ludzi, tak rozmaitych wyznań i światów. Tylko tak z natury miał to do siebie, że na co spojrzał, ku czemu się obrócił, dla każdej rzeczy zdawało mu się wartym żyć. Nawet i palcem nie ruszając, czuł się biorącym udział we wszystkim, co się działo czy trwało dokoła, a cokolwiek schodziło mu z oczu, nie mogło dlań przepaść na dobre. Gdy wspominał, płakał za tym, co przeminęło, lecz nie wspominając, mógł na inny, jemu samemu nie dość pojęty sposób czuć minione dalej współprzytomne, obecne, wespół ze sobą żyjące, i nawet bardziej żyjące, niż kiedy to można było widzieć, dotknąć. Tak było i z Piotrusiem.

      – Czy mi się we śnie zjawił, czy mnie jako inaczej nawiedził, nie mam pojęcia, lecz go czuję, jakbym go nie utracił – mówił nieraz Bogumił do starego Krępskiego.

      Gdyż pani Barbarze nie mógł tego powiedzieć. Raz, gdy spróbował, rzekła srogo:

      – Bardzo sprytną wymyśliłeś sobie pociechę. Tyle oto są warte wasze ojcowskie uczucia. Wasze wszystkie – dodała – uczucia.

      Tedy zamilkł i tylko patrzył z żalem, jak ona się zaciekała w swojej męczarni, a pomału zaczął się niecierpliwić wobec takiego stanu ducha. Gdy to widział kiedyś u obcych po świecie, mógł się z trwożnym szacunkiem usuwać na bok, lecz by mu żona miała w ten sposób ginąć, na to nie chciał spokojnie patrzeć. – Skoro ze siebie samej – myślał – miłości do życia wysnuć nie może, trzeba jej do tego życia dodać coś nowego, niebywałego, co by nią wstrząsnęło, co by ją na nowo zbudziło. – Piekła go żałość, że sam nie mógł się dla niej tym stać, gorzkie to w nim budziło skargi, lecz sobie tłumaczył, że jej wszystko niemiłe, co jej Piotrusia przypomina. Ale może, gdyby się znaleźli gdzie indziej, to i on innym by się jej też wydał człowiekiem. Zapragnął rzucić Krępę, przenieść się ze swym domem w inne, dalekie strony. Tu jej się wszystko stało cudzym, tak że nic jej do siebie nie nęci, ale to cudze zawsze jest nadto znajome, przypominające szczęśliwsze czasy. Niechże tedy idą prawdziwie między obcych, w takie miejsce, gdzie im obojgu wszystko będzie nawet z wyglądu cudze i gdzie będą musieli zacząć żyć od początku. Był na to coraz bardziej zdecydowany, wszak już dawno tęsknił za tym, by coś uczynić, i wiedział, że w taki tylko sposób na drodze praktycznego uczynku może mu się uda nieszczęśliwej dopomóc. A gdy go nachodził lęk, że losem drugiego człowieka nie można rozporządzać bez niego, mówił sobie, że ona wszak nic już nie chce, a zatem trudno, trzeba myśleć i czynić za nią.

      Kiedy jednak wypadło wziąć się na dobre do rzeczy, nie ku cudzym stronom się zwrócił, tylko zamknąwszy się pewnego wieczora w pokoiku, co mu służył za kancelarię, napisał długi list do Teresy.

      Teresa Kociełłowa przez cały czas choroby pani Barbary też niedobrze się miała i przebywała na południu, wysłana tam przez lekarzy. Teraz jednak była już w domu i słała do Krępy częste listy, na które zazwyczaj odpisywała była pani Barbara, obecnie jednak pozostawały one przeważnie bez odpowiedzi. Lecz owego wieczoru Bogumił napisał odpowiedź za wszystkie czasy; był to chyba najdłuższy list, na jaki w życiu się zdobył.

      Donosił o złym stanie pani Barbary i że niczym jej nie można na powrót powołać do życia. – „Chciałbym więc zasięgnąć rady – pisał – czy nie dobrze byłoby, abyśmy się stąd wynieśli i przeprowadzili w okolice Kalińca, gdzie żona ma tyle rodziny i przyjaciół, a może by się tam i dla mnie coś odpowiedniego znalazło. Jak się Terenia na to zapatruje?” – Chciał jeszcze dodać coś o zbawiennym wpływie, jaki by bliskość Teresy mogła wywrzeć na siostrę, chciał prosić, żeby znów do nich przyjechała, lecz rozpędzał się tylko piórem po powietrzu ponad papierem i nic już nie dopisał.

      Teresa Kociełłowa dosyć długo na ten list nie odpowiadała. Przez ten czas nadeszły ogniste, jasne dnie lata, w których blasku Bogumił nie czuł już takiej konieczności wyniesienia się z Krępy. Położenie wydawało mu się z dnia na dzień mniej beznadziejne. Pani Barbara

Скачать книгу