Piętno mafii. Piotr Rozmus

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Piętno mafii - Piotr Rozmus страница 20

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Piętno mafii - Piotr Rozmus

Скачать книгу

że to oni…

      Merk przerwał połączenie. Stał jeszcze dobrych kilka minut, wpatrując się w zacinający deszcz. W końcu postawił kołnierz płaszcza i wkroczył w szarą kurtynę łez.

      10. CHICAGO, DZIELNICA AVONDALE

      – Wypiję jeszcze jednego i spadam – oznajmił Wiktor.

      Wpatrywał się mętnym wzrokiem w stojącego za ladą Mariana, u boku którego pojawił się właśnie brat bliźniak. Najbardziej niepokojący był fakt, że Marian nie miał brata bliźniaka. Wiktor zamrugał kilkakrotnie i klon zniknął, ale po chwili znowu zaczął wyłazić z Mariana niczym Patrick Swayze ze swojego ciała w filmie Uwierz w ducha. To nie mogło oznaczać niczego dobrego i ewidentnie dowodziło, że Wiktor miał na dzisiaj dość.

      Marian był barmanem, a przy okazji właścicielem jednej z najstarszych polskich knajp, jakie powstały na Jackowie. Przyjechał do Chicago pod koniec lat osiemdziesiątych i tak jak większość podobnych mu chłopaków, każdego dnia stawał pod „ścianą płaczu” z nadzieją, że jakiś Amerykanin łaskawie zdecyduje się go zatrudnić. Czuł się jak niewolnik, okaz wystawiony na sprzedaż. Cud, że w tamtym czasie nikt nie kazał mu otwierać ust w celu weryfikacji uzębienia. Zostawił w Polsce żonę i syna oraz obietnicę, że ściągnie ich do siebie po pół roku. Sprawy przybrały jednak obrót inny od oczekiwanego i po niespełna tygodniu Marian chciał uciekać do Zabrza. Ilekroć wracał pamięcią do tych wydarzeń, zastanawiał się, jakim cudem jemu i jego rodzinie udało się przetrwać ten czas.

      – Tak chyba będzie najlepiej, Wiktor. Na dziś wystarczy. – Marian zerknął w kąt sali, gdzie kilku Polaków z biało-czerwonymi szalikami na szyjach celebrowało w najlepsze Święto Niepodległości. Stukali kieliszkami, przy okazji rozlewając połowę ich zawartości. – Chociaż pewnie chłopaki będą niepocieszone.

      Wiktor półprzytomnym wzrokiem podążył za spojrzeniem barmana. Głowa kiwała mu się na boki, jakby w miejscu szyi zainstalowano mu sprężynę. Zmrużył oczy, już zupełnie im nie wierząc. Wyglądało na to, że jego kompani też przyprowadzili rodzeństwo. Kilkuosobowa grupa zdążyła się powiększyć do rozmiarów drużyny piłkarskiej. Utwierdziło go to jedynie w przekonaniu, że musi się położyć.

      – Trudno – odparł, kładąc ręce na ladzie. Próbował wstać, ale dość szybko zrozumiał, że nogi nie zamierzają słuchać jego poleceń. – Muszę…

      – Może ktoś powinien cię odprowadzić? – zaproponował Marian.

      Wiktor spojrzał w poczciwą twarz barmana i machnął ręką.

      – Daj spokój. Przecież to niedaleee… – Nie dokończył, bo ześlizgnął się ze stołka i wylądował na podłodze.

      Marian wyjrzał zza lady, przerzuciwszy przez ramię ścierkę. Pokręcił głową z uśmiechem, a potem zagwizdał, czym zwrócił uwagę mężczyzn, którzy właśnie wznosili kolejny toast.

      – Chłopaki! Szef ma dosyć na dziś!

      Dwóch z nich wstało od stołu i chwiejnym krokiem podeszło do baru. Podźwignęli Wiktora i na powrót posadzili go na stołku.

      – Dobra, szefie, odprowadzimy cię do domu – powiedział jeden z nich.

      Wiktor westchnął ciężko, zerkając na wciąż uśmiechniętego Mariana.

      – Chłopaki piją dziś na mój kooooszt – przypomniał, unosząc do góry palec wskazujący. – Rozliczymy się jutrooo… – Ostatnie słowo zabrzmiało jak „łutro”.

      Marian nie zamierzał uświadamiać przyjacielowi, że „łutro” zdążyło zmienić się w dziś przed dwiema godzinami. Zamiast tego kiwnął głową, uśmiechnął się szeroko i klepnął Wiktora w ramię. Popatrzył, jak trzech mężczyzn opuszcza jego lokal, i zaraz potem zabrał się za napełnianie kolejnych kieliszków.

      Marian doskonale pamiętał, jak Wiktor zasiadł przy jego barze po raz pierwszy. Zerkając wówczas na zadbanego, pięćdziesięciokilkuletniego faceta, wiedział co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, gość był nowy, bo Marian nigdy wcześniej nie widział go na Jackowie. A po drugie, zdecydowanie różnił się od swoich rodaków. W oczach Wiktora Marian nie dostrzegł zagubienia albo przerażenia typowego dla nowo przybyłych.

      – Skąd jesteś? – zapytał, stawiając przed nim piwo.

      – Nieważne – odparł Wiktor, a potem upił solidny łyk i przetarł usta wierzchem dłoni.

      Marian uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony odpowiedzią. Odrobinę zmieszany, wlepił spojrzenie w literatkę, którą pucował od dobrych kilku minut. Wtedy Wiktor odezwał się znowu:

      – Nie lubię gadać o przeszłości.

      Marian pokiwał głową, dając do zrozumienia, że dotarło do niego to, co przed chwilą usłyszał. Podniósł szkło do światła, aby sprawdzić, czy dobrze wykonał swoją robotę, i rzekł:

      – Wszyscy jakąś mamy.

      – Ale o mojej nie warto wspominać.

      Wiktor wypił duszkiem zawartość kufla.

      Ich znajomość nie zaczęła się zbyt dobrze, ale z każdym kolejnym piwem było już tylko lepiej, a Wiktor stawał się coraz bardziej rozmowny.

      – Wiesz, gdzie znajdę jakichś ludzi do roboty?

      Pytanie całkowicie zbiło Mariana z pantałyku. Nie słyszał go często. W zasadzie to nigdy go nie słyszał. Zazwyczaj bywalcy baru pytali go, gdzie sami mogą znaleźć zatrudnienie. Na początku Marian chciał wysłać Wiktora pod „ścianę płaczu”, gdzie niegdyś sam stał godzinami, czekając na łut szczęścia, ale ostatecznie postanowił zgłębić temat:

      – O jakiej robocie mówimy?

      – Budowlanka.

      – Może będę miał kilku chłopaków.

      Tamtego wieczora Marian dowiedział się, że Wiktor zainwestował forsę przywiezioną z Polski w lokal, który wymagał remontu. Po niecałych trzech tygodniach otworzył sklep z odzieżą. Kilka miesięcy później – własną szwalnię, a za kolejne pół roku – również firmę remontową. Chłopaków, których polecił mu Marian, zatrudnił na stałe.

      Czas upływał, a Wiktor zaglądał do baru niemal codziennie po robocie i stał się prawdziwym kumplem Mariana. Rozmawiali o wszystkim, nie wylewając przy tym za kołnierz. No, prawie o wszystkim. Przeszłość Wiktora w dalszym ciągu stanowiła temat tabu. I teraz Marian, obserwując, jak jego przyjaciel w asyście pracowników znika za rogiem Elston Avenue, po raz kolejny pomyślał, że tak naprawdę wciąż niewiele o nim wie.

***

      Odprowadzili go pod kamienicę, w której mieszkał. Nalegali, że pomogą mu dotrzeć na górę, ale odprawił ich stanowczym gestem. Nie pozwolił nawet, żeby otworzyli mu drzwi. Stał teraz przy nich, przeszukując kieszenie płaszcza i rozpaczliwie próbując zlokalizować klucze. Dzwoniły w jakiejś kieszeni, ale Wiktor nie miał pojęcia w której.

Скачать книгу