Piętno mafii. Piotr Rozmus

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Piętno mafii - Piotr Rozmus страница 18

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Piętno mafii - Piotr Rozmus

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Na śmierć zapomniała, że umówiła się z przyjaciółką na poranny nordic walking.

      – Nie, Ula, przepraszam, dzisiaj nic z tego – powiedziała Marta i dodała po chwili: – Aga nie wróciła na noc…

***

      Mężczyzna znów widział małego białego psa biegającego po ogrodzie. Nigdy wcześniej obserwacja domu nie zajęła mu całej nocy. Przemarzł na kość. W zasadzie nie czuł dłoni i stóp, ale był do tego przyzwyczajony. Spędził na morzu ponad trzydzieści lat. Najpierw na zwykłych rybackich kutrach, a potem na kontenerowcach. Można było powiedzieć, że odwiedził każdy zakątek świata i nierzadko pracował w nieludzkich warunkach. Jego dłonie zrobiły się twarde i szorstkie. Przemarzły niezliczoną ilość razy, kiedy wyciągał z morza sieci albo wlókł po pokładach ciężkie, żeliwne łańcuchy. Chłód nie robił już na nim wrażenia. To właśnie na statkach zaczął obcować ze szczurami. Było ich tam całe mnóstwo. Czasami siadał gdzieś z boku, z dala od reszty załogi i rzucał gryzoniom kawałki swojego drugiego śniadania. Niektóre z nich przybierały rozmiary kociąt. Sadowiły się u jego stóp i z uniesionymi łapkami czekały na smaczny kąsek.

      Pies i dzieciak zniknęli w domu. Dziewczyny nadal nie było. Mężczyzna bił się z myślami jeszcze przez chwilę. W końcu wyjął telefon i wybrał połączenie. Ten, do którego dzwonił, zdecydował się je odrzucić. Mężczyzna westchnął. Po kilku minutach spróbował raz jeszcze.

      9. SZCZECIN, ZDROJE

      Olgierd Merk siedział w samochodzie, wpatrując się w przednią szybę, przez którą niewiele było widać. Rozpadało się na dobre, a strugi deszczu waliły w karoserię auta z siłą pocisków. Kolejny powód, aby odpuścić sobie dzisiejszą wizytę, pomyślał. Tak samo dobry jak fakt, że przez długi czas nie mógł znaleźć wolnego miejsca parkingowego.

      Przekręcił zapłon i wycieraczki ożyły natychmiast z głośnym zgrzytem. Gmach centrum psychiatrycznego zmaterializował mu się przed oczami, by po chwili ponownie zniknąć pod kaskadą wody. Otworzył schowek na rękawiczki i część jego zawartości wypadła na wycieraczkę. Zawsze to samo. Sterta niepotrzebnych papierzysk, w większości rachunków, zapłaconych bądź nie, w każdym razie od dawna wymagających przejrzenia. Ale dwie najważniejsze rzeczy nadal tkwiły w środku. Stary, dawno nieużywany glock, którego usunięcie w ogóle nie wchodziło w rachubę, i opróżniona w jednej trzeciej flaszka wódki. Na jedno i drugie od dawna nie miał pozwolenia.

      Sięgnął po butelkę i zaraz potem zanurzył dłoń w poszukiwaniu kieliszka. Kolejne szpargały posypały się na podłogę. Pięćdziesiątka dla odwagi, ni mniej, ni więcej. Jednostka miary odliczająca przy okazji cotygodniowe wizyty. Postanowił tak już jakiś czas temu. Gdyby nie to, w ogóle nie byłby w stanie przekroczyć progu centrum. Nalał i wypił natychmiast, po czym lekko się skrzywił. Teraz nie było już odwrotu.

      Wygramolił się z auta, postawił kołnierz płaszcza i przebiegł na drugą stronę ulicy. Drzwi rozsunęły się z sykiem, gdy znalazł się niecały metr od nich. Wytarł buty, zanim zrobił pierwszy krok na wypastowanym linoleum. Skierował się w stronę rejestracji, a dobrze mu znana kobieta spojrzała na niego znad czerwonych oprawek okularów. Miała około pięćdziesiątki. Nie lubił jej. Z wzajemnością.

      – Pan Merk. – Otaksowała go wzrokiem. Rozczochrane, zdecydowanie przydługie szpakowate włosy, kilkudniowy zarost i koszula wyłażąca ze spodni, którą teraz pospiesznie próbował wcisnąć na swoje miejsce, nie robiły dobrego wrażenia. Nie dbał jednak o to specjalnie.

      – Dzień dobry – burknął.

      Zerknęła na zegarek, nie tracąc czasu na wymuszone uprzejmości.

      – Doktor prosił, abym dała mu znać, gdy tylko pan przyjdzie. – Podniosła słuchawkę, nie odrywając od niego wzroku.

      Merk poczuł delikatne ukłucie w żołądku. To nie mogło oznaczać niczego dobrego. Szansa na natychmiastową rozmowę z Kochańskim graniczyła z cudem. Nawet jeśli byli umówieni, zazwyczaj i tak nie udawało im się porozmawiać, a jeżeli już – to doktor spóźniał się co najmniej trzydzieści minut. Merk szedł wtedy bezpośrednio do pokoju Natalii albo do sali wspólnej, gdzie praktycznie cała wizyta odbywała się w obecności pielęgniarzy. Samo zachowanie rejestratorki też było… dziwne. Przez prawie dwanaście miesięcy pobytu Natalii w tym miejscu Olgierd zdążył odrobinę poznać tę kobietę. Pewna siebie i zdecydowanie mało przyjemna w kontaktach interpersonalnych. Teraz stała niemal na baczność, sprawiając wrażenie wystraszonej.

      – Dziękuję – odpowiedział.

      Zdjął płaszcz i przerzucił przez ramię. Przejechał dłonią po mokrych włosach, próbując doprowadzić je do jako takiego ładu, i ruszył wzdłuż korytarza, po którym kręciło się kilkoro pacjentów i członków personelu. Skręciwszy za róg, o mały włos nie wpadł na starszą kobietę żywo dyskutującą z niewidzialnym kompanem. Wpatrywała się w nicość z lekkim uśmiechem, cedząc kolejne słowa z takim przejęciem, że Merk był gotów uwierzyć, że naprawdę kogoś widzi. Nienawidził tego miejsca.

      Drzwi do gabinetu Kochańskiego były uchylone. Doktor szukał czegoś w stercie papierzysk walających się na biurku, na którym panował mniej więcej taki sam porządek jak w schowku na rękawiczki Merka. Olgierd zapukał delikatnie, natychmiast zwracając uwagę psychiatry.

      – Pan Merk. – Kochański zastygł z teczką w dłoni. – Proszę wejść.

      Dokumenty wylądowały na skraju biurka. Najwyraźniej nie były tym, czego lekarz szukał. Dyrektor centrum usiadł w fotelu, pospiesznym gestem zachęcając Olgierda do tego samego. Zaraz potem poprawił opadające na nos okulary. W tym drobnym ruchu było wiele nerwowości. Merk doskonale to wychwycił. Czerwona lampka ostrzegawcza zapaliła się w jego głowie już wtedy, gdy recepcjonistka poinformowała go, że Kochański oczekuje jego przybycia. Teraz dołączył do niej alarm, którego wycie wywoływało nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Merk znał się na ludziach. Odczytywał ich gesty, spojrzenia, sposób, w jaki mówili. Ponad trzydzieści lat pracy w policji zrobiło swoje.

      Kochański był z reguły człowiekiem małomównym. Spojrzenie zazwyczaj miał utkwione w ekranie komputera lub pliku dokumentów i rzadko nawiązywał z rozmówcą kontakt wzrokowy. Było to raczej nietypowe zachowanie jak na psychiatrę, co Merk zauważył już przed rokiem podczas pierwszego spotkania. Gdyby wtedy nie wiedział, w jakiej dziedzinie specjalizuje się siedzący przed nim lekarz, obstawiałby, że Kochański jest zadufanym w sobie chirurgiem albo kardiologiem. Potem doszedł do wniosku, że jeżeli naprawdę istnieje coś takiego jak wypalenie zawodowe, to Kochański przejawia wszystkie jego symptomy. Nie ulegało wątpliwości, że bliżej niż do psychiatry było mu do zmęczonego kierownika przybytku, do którego trafiła córka Merka.

      – Dzisiaj w nocy Natalia próbowała popełnić samobójstwo – oznajmił Kochański. Głos wyraźnie załamał mu się na ostatnim słowie. Lewa powieka delikatnie zadrżała.

      Zupełne przeciwieństwo Merka, którego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Ale w jego wnętrzu aż się gotowało. Spoczywające na kolanach dłonie zacisnęły się w pięści. Natychmiast zaschło mu w gardle. Lont odpalono. Wybuch był tylko kwestią czasu. A potem w jego głowie raz jeszcze zabrzmiały słowa, które przed chwilą usłyszał: „Natalia próbowała

Скачать книгу