Niewolnicy snów. Część 1. Dominika Budzińska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Niewolnicy snów. Część 1 - Dominika Budzińska страница 5

Niewolnicy snów. Część 1 - Dominika Budzińska

Скачать книгу

jest Martika – uśmiechnął się, przedstawiając nową znajomą.

      – Miło mi.

      – Mnie również – odpowiedziała, kiwając głową z niedowierzaniem. Jak to możliwe, że po raz kolejny udało mu się tak bardzo ją zaskoczyć?

      – Nieprędko przestanie padać, więc macie lokal tylko dla siebie, niestety muszę was opuścić – oznajmiła kolorowa postać, a następnie zwinnie chwyciła stojący przy drzwiach parasol i już jej nie było.

      – Zaskoczona? – podał kubek z herbatą.

      – Odkąd cię poznałam, cały czas mnie zaskakujesz. Biorąc pod uwagę fakt, że minęły dopiero dwie godziny, zaczynam się bać – zamyśliła się. – Kim jesteś, Scott?

      – Aniołem Stróżem – odparł bez zastanowienia.

      – Nieważne – westchnęła. – Na dzisiaj mam dość zagadkowych odpowiedzi i niespodzianek. Wypiję herbatę i pójdę do domu. Muszę ochłonąć.

      – Zostań. Porozmawiajmy. Opowiedz coś o twoim świecie – nalegał.

      – Moim świecie? Było, minęło. Pewnie teraz to jest mój świat.

      – Zaufaj mi.

      – Już to robię, choć nie mam pojęcia dlaczego. Nic o tobie nie wiem.

      – Znasz moją mamę – roześmiał się. – Wiesz, jak wyglądam i gdzie chodzę do szkoły. Potrafię spełniać marzenia. To mało?

      – Masz rację – parsknęła śmiechem. – Na dobry początek pewnie wystarczy!

      Nagle przypomniała sobie o perle. Przez zamieszanie zupełnie nie pamiętała, co z nią zrobiła. Zaczęła nerwowo przeszukiwać kieszenie.

      – Tego szukasz? – podał pudełeczko. – Kiedy wybiegaliśmy z klasy, wziąłem ją od ciebie, nie pamiętasz? – pokręcił głową.

      – Dziękuję – odetchnęła z ulgą. – Za wszystko.

      – Jeszcze nic takiego nie zrobiłem.

      – No, nie wiem. Podobno spełniłeś marzenia! To mało? – zrobiła rozbawioną minę i oboje zaczęli się śmiać.

      Spędzili razem całe popołudnie. Mama Scotta wróciła dopiero pod wieczór, po to tylko by zamknąć lokal. W tak paskudny dzień nie można było liczyć na klientów. Rzadko ktoś tędy przechodził. Martika jednak wyczuwała w tym pewien podstęp. Wieczorem chłopiec odprowadził ją do domu. Była oczarowana. Z Paulem było zawsze cudownie, ale nigdy nie czuła się tak wyjątkowo jak teraz. Obecność Scotta dziwnie uzależniała, a bliskość sprawiała, że czuła dreszcze. Pierwszy raz działo się z nią coś, nad czym nie mogła zapanować i czego nie potrafiła pojąć. Podobało jej się to. Jedyne, czego teraz pragnęła, to poddać się temu bezgranicznie.

      Następny dzień miał przynieść kolejne niespodzianki. O siódmej rano zadzwoniła Robbyn Westric, zarzucając nieprzytomną Emily mnóstwem szczegółowych pytań dotyczących przeprowadzki. Kiedy trochę zaspokoiła ciekawość, z okrzykiem oznajmiła, że w takim razie wybierają się do nich koniecznie. Chwilę trwało, zanim zaskoczona pani Royensen przekonała nadgorliwą przyjaciółkę, by poczekali z odwiedzinami przynajmniej kilka dni. Znając Robbyn, wiedziała jednak, że zbyt długo nie będzie mogła tego odkładać.

      Kiedy zjedli mniej wystawne niż zwykle śniadanie – w domu bowiem brakowało stołu – okazało się, że nowiutki jaguar pana Royensen odmówił posłuszeństwa. Zrobiło się nerwowo. Tego dnia Adam Royensen miał finalizować ważną umowę, więc pod żadnym pozorem nie mógł się spóźnić. Wreszcie po kilku nieudanych próbach udało się zamówić taksówkę.

      Martika przyglądała się zamieszaniu wyraźnie rozbawiona. Jako jedyna z domowników miała dobry humor. Prawie nie spała w nocy, odtwarzając w myślach każdą sekundę wczorajszego dnia. Nie czuła się jednak zmęczona. Tryskała energią. Od kilku dni nie miała koszmarów. Pomogła mamie posprzątać po śniadaniu i mając jeszcze parę minut, pobiegła na górę do pokoju. Stanęła przy toaletce, z zadowoleniem przeglądając się w lustrze. Była świadoma swej ciekawej urody. Chłopcy od zawsze uganiali się za nią. Już jako mała dziewczynka wiedziała, jak wykorzystać kobiece atuty. Lubiła być podziwiana, a jej inteligencja i wiedza zawsze wzbudzały respekt znajomych. Była szalenie ambitna. Nikt nie mógł jej dorównać. Bawiło ją to. Uwielbiała brylować w towarzystwie, być zawsze w centrum uwagi, ale i na dystans. Na jej sympatię trzeba było zasłużyć.

      Nie mogła nadziwić się, że z taką swobodą traktuje Scotta. Po raz pierwszy spotkała kogoś, przed kim nie miała tajemnic. Czuła, że może rozmawiać o wszystkim. I bardzo tego pragnęła. Chciała opowiedzieć o dzieciństwie, o miejscach, które kocha, o ludziach, którzy są ważni, o Paulu. Właśnie o nim najbardziej. Była pewna, że Scott zrozumie. Od wczorajszego wieczora nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by jak najszybciej się z nim zobaczyć. Znów poczuć jego bliskość. Na samą myśl przeszedł ją dreszcz.

      Już nie była zła na ojca. Była wdzięczna i postanowiła podziękować za tak cudownie odmieniony los, jak tylko nadarzy się okazja. Spojrzała na zegarek. Musiała już wychodzić. Chwyciła ulubioną, niebieską torbę od Chanel, którą dostała kiedyś w spadku od mamy w ramach wiosennych porządków i w podskokach zbiegła po schodach. Emily posłała córce buziaka.

      – Miłego dnia, kochanie! – krzyknęła, kiedy Martika zamykała za sobą drzwi.

      – Tobie też! – usłyszała głos dobiegający z ogrodu.

      Dziewczyna prawie biegła. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek tak się spieszyła do szkoły. Nie mogła się doczekać spotkania.

      Umówili się w parku. Z daleka zobaczyła znajomą ławkę. Scotta jeszcze nie było. Poczekała z pięć minut, po czym ruszyła w stronę szkoły w obawie, że się spóźni.

      Miała nadzieję, że będzie czekał przed wejściem, ale niestety, zamiast niego przywitała ją pani dyrektor. Niska, pulchniutka, uśmiechnięta kobieta zmierzała szybkim krokiem w jej stronę. Wyglądała dość zabawnie w obcisłej, różowej garsonce z wielkimi, zielonymi guzikami. Najbardziej jednak rzucało się w oczy obuwie. Dziewczyna aż wzdrygnęła się, widząc, jak kobieta sunie po szkolnym korytarzu w maleńkich szpileczkach w kolorze guzików garsonki, a na ich czubkach dumnie podskakują dwa różowe pompony.

      – Jezu Chryste – jęknęła. – Co to ma być?

      Nagle dziwacznie ubrany stwór rzucił się na nią, ściskając tak mocno, że zabrakło jej tchu. Chwilę trwało, zanim udało jej się oswobodzić z objęć szalonej pani dyrektor.

      – Dzień dobry – wykrztusiła, przerażona nieoczekiwanym zajściem.

      – No wreszcie! Witaj, nasz nowy nabytku! Cha, cha, no tak, tak, moje dziecko, od przybytku głowa nie boli! Cha, cha! – wrzeszczała pulchna, różowa postać, co pewien czas wybuchając głośnym śmiechem.

      Martika znieruchomiała. Myślała, że śni. Bełkocząca coś osoba nie sprawiała wrażenia normalnej. W każdym razie absolutnie nie wyglądała na kogoś, kto powinien stać na czele

Скачать книгу