Pani Nikt. Pamiętnik. Dominika Budzińska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pani Nikt. Pamiętnik - Dominika Budzińska страница 3
To jest ten dzień, w którym daje się prezenty. Daje i dostaje. W pracy zawsze była super impreza. Wszędzie świąteczne ozdoby, choinki bogato przybrane puszystymi śnieżnobiałymi łańcuchami, srebrne bombki, kosze wypełnione upominkami, szampan. Muzyka. Boski nastrój. Czerwone róże dla Pani Prezes. Wszystko od Świętego Mikołaja.
Mikołaj z personalnego nie był święty, oj nie. Wręcz przeciwnie. Jedyny facet jakiego znam, który świntuszył na całego, samiec bez żadnych zahamowań. Przy nim nawet prostytutka miałaby rumieńce. Ja miałam. Za każdym razem, a zdarzyło się kilka. Kilka upojnych niepełnych nocy z winem i rumieńcem. Szatan w diabelsko przystojnym ciele, z głową pełną kosmatych myśli. Ale było warto. W każdym razie, nie żałuję. Faceci. Potem chcą się przyjaźnić. Żałosne.
Za oknem już ciemno. Dni coraz krótsze. Super, jeszcze dzisiaj się nie myłam. Właściwie się nie opłaca, Za chwilę kolejna noc, którą spędzę na kanapie. Napiłabym się wina. Może dobrze, że nie byłam w sklepie. Odpocznę.
Chyba dostałam SMS-a. Potem zerknę. Nie mam siły doczołgać się do stołu. Czy ja to jeszcze ja? Czy już ktoś zupełnie inny?
Smutek. I ból. A przecież nikt nie umarł.
7 grudnia
SMS był od Marceli. Bogdan przegrał walkę z rakiem. Biedna, pomimo że już nie musi martwić się o pieniądze. Rozpłakałam się jak dziecko. Dobrze, że nie mieli dzieci. Nie, wcale nie dobrze. Została sama. A przecież ona nie nadaje się na singielkę. Matko, co ona teraz zrobi? Mój brak pracy, kredyt i ten dziwny stan, to pikuś. Pogrzeb pojutrze. Pojadę do niej. Spróbuję jakoś pomóc. Może do czegoś się przydam. Od wielu dni czuję się kompletnie bezużyteczna. Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia, co ona teraz przeżywa. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Nie ma co, piękny prezent na Mikołajki. Życie potrafi być okrutne.
13 grudnia
Rocznica stanu wojennego. Nie wychodzę z domu. Od pogrzebu Bogdana nie mogę się pozbierać. Koszmar. Marcela więdnie w oczach, usycha niczym kwiat bez wody. Nie ma Bogdana, nie ma nic. Są tylko jego prochy i prochy, które garściami pochłania Marcela. Jest mi niedobrze. Z głodu, bólu, żalu i rozgoryczenia. Wracając ze stypy kupiłam whisky. Dzisiaj jest dobry moment by otworzyć butelkę. Wypiję za ofiary stanu wojennego, za Bogdana, Marcelę i za błędy. Zamrażarka jest wciąż pełna lodu. Dawno nie było gości. Właściwie kto miałby przyjść? Czy ja w ogóle mam znajomych? Wraz z pracą odeszli i oni. Jakie to wszystko jest ulotne. Czy życie ma w ogóle jakiś sens?
18 grudnia
Pada śnieg. Wreszcie. Widok wielkich białych płatków, majestatycznie unoszących się w powietrzu, przypomniał mi o świętach. Boże Narodzenie już za niespełna tydzień. Zawsze do późna byłam w pracy. Jedyna porządna. Jedyna, która umiała się poświęcić. Jedyna, która miała czas.
Z rodzicami nie gadam od lat. Właściwie od tych ośmiu. Są oczywiście życzenia na imieniny, urodziny, święta, tudzież inne ważne okazje. Życzenia krótkie, suche i beznamiętne. O co poszło? Ostre spięcie na linii. Uwaga, młodsza siostra. Zapala się lampka kontrolna. Zuzia. Cudowna istota, całe życie robiąca wszystko pod napisane dość szczegółowo dyktando rodziców. Brawo! Zuzia zdała maturę i wystarczy. Zuzia nie pchała się jak wariat do miasta, Zuzia nie była żądna wyzwań i przygód, nie chciała zmian. Zuzia w ogóle nigdy nie umiała żądać i nigdy nic nie chciała. Zuzia jest kochana. Porcelanowa laleczka, której mamusia i tatuś zbudowali porcelanowy domek nad niewielkim mazurskim jeziorem, nieopodal ich siedliska. Moja młodsza dziesięć lat siostra. Zuzanna tak, Agata nie. Agata be!
Uciekłam. Zwiałam. Opuściłam bezpieczne rodzinne gniazdo, a wraz z tym opuściłam tamto życie. Odkąd pamiętam, moje plany na przyszłość należały do tych z rodzaju ambitnych. Miałam dość bycia niańką. Dziesięć lat to spora różnica. Nie rajcowała mnie chatka, ani pierwsza linia brzegowa. Pragnęłam chaosu i hałasu, miejskiego zgiełku, smrodu spalin, miliona świateł bijących z okien szklanych wieżowców, przepychających się ulicami tłumów, kolorowych wystaw, handlowych galerii, kin, teatrów, a przede wszystkim mojego wygodnego, miękkiego prezesowskiego stołka. Dopięłam swego. Udowodniłam, że potrafię, że jestem coś warta, coś więcej, niż gotowanie i mycie garów na mazurskiej wsi.
Mam wrażenie, że kochano mnie tylko przez dziesięć lat. Potem poszłam w odstawkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, tak właśnie czułam. Lata oczekiwania na maturę, na tę wspaniałą chwilę, kiedy wreszcie będę mogła wyrwać się w świat, który na mnie czekał. Studia. To był piękny czas. Dużo nauki, ale i dużo mocnych wrażeń. Pierwszy facet, taki spod kołdry. Nie, nie byłam zakochana. Co to, to nie. Przecież z założenia jestem singielką. Misternie uknuty plan na życie nie zakładał takiej opcji. Zresztą miłość jest przereklamowana. Mnie nikt nie kochał, więc ja też nie muszę.
Jeszcze wtedy przyjeżdżałam do domu na weekendy i święta. Rodzice, co prawda, nie pochwalali moich wyborów, ale na szczęście nie utrudniali. Przez cały okres studiów bardzo wspierali mnie finansowo, za co oczywiście jestem im dozgonnie wdzięczna. Pominę istotny fakt, nie wdając się w szczegóły, że w pewnym momencie zwróciłam wszystko z nawiązką. Właściwie nie im, a porcelanowej Zuzi.
Pewnego letniego popołudnia w siedlisku pojawił się Krzysztof i tak już zostało. Wkrótce moja młodsza dziesięć lat siostra zdeczko przytyła, a po kilku miesiącach jej brzuch osiągnął niewyobrażalne rozmiary, zupełnie nie wiadomo, jakim cudem. Nagle ogromne siedlisko zrobiło się zbyt ciasne. Prawie pękający brzuch Zuzi należało natychmiast przenieść do porcelanowego domku z pierwszą, a na dodatek piaszczystą linią brzegową.
Moja siostra i jej wiejskie, czarodziejskie życie, wraz z gromadą wiejskich, czarodziejskich dzieci, od których wrzasku potrafi pękać głowa. No, o ile gromadą można określić dwójkę. Bowiem z wielkiego brzucha laleczki Zuzi wyskoczyła niespodziewanie parka. Dziewczynka i chłopczyk, tak cudnie porcelanowi, jak ich rodzice.
Nie cierpię świąt! Nienawidzę tych wszystkich sztucznie upchniętych w kalendarzu dni. Dni wolnych od pracy, pieprzonych dni dla pieprzonej rodziny.
Jeszcze Sylwester! I te wszystkie baby tandetnie przybrane w tandetne pióra i cekiny ze sztucznym uśmiechem na napchanej botoksem gębie. Fuj!
Matko, czy ja w ogóle lubię ludzi? A siebie? Siebie już chyba też nie lubię. Nie jestem Panią Prezes, więc jestem nikim, a nie lubię być nikim. To śmieszne, a zarazem bardzo smutne, że bez tego stołka nic nie znaczę.
Może powinnam wyjechać, uciec jak kiedyś. Tak dawno nie byłam na wakacjach. Jakieś jedyne osiem lat. Boże, jakim cudownym byłam szefem. Takim na wagę złota, oddanym firmie bez granic.
Dubaj będzie w porządku. W końcu stać mnie na to. Dostałam całkiem niezłą trzymiesięczną odprawę. Powinno wystarczyć na to i może na coś jeszcze. Może na kilka rat kredytu.
Nowy Rok to kolejny koszmarny dzień. Najgorszy. Świat na potężnym kacu. Tak smutno, szaro i ponuro i cisza wokół, nie do zniesienia. Odliczanie godzin do rana. Oby do drugiego i oby nie był to weekend. Żeby tylko można już było pójść do pracy.
Zbliża się najtrudniejszy