Zgiełk wojny. Tom 1. Kennedy Hudner

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zgiełk wojny. Tom 1 - Kennedy Hudner страница 6

Zgiełk wojny. Tom 1 - Kennedy Hudner

Скачать книгу

na radosnym siedzeniu za biurkiem w Wydziale Historycznym Floty. Jeżeli jednak w ogóle trafimy do bitwy, odbędzie się ona w kosmosie, gdzie strzela się pociskami i laserami o zasięgu kilkuset lub nawet kilku tysięcy mil. Dlaczego więc uczy się nas biegania po lesie i zastawiania zasadzek? Do dzisiejszego poranka za nic nie mogłam tego pojąć. Po śniadaniu ustawiono nas na placu apelowym, z jednej strony osłoniętym przez zbocze wzgórza, z drugiej przez niewielki zagajnik. I wtedy mnie to uderzyło – nie myślałam już jak cywil. Popatrzyłam na drzewa i uznałam, że są wystarczająco gęste, żeby ukryć oddział ludzi. Nie przyszło mi do głowy, że lasek wygląda pięknie w promieniach wschodzącego słońca, nie zastanawiałam się, jaki to gatunek drzew. Myślałam tylko o tym, że będą się nadawały do zastawienia zasadzki. Przyglądałam się tym cholernym drzewom cały czas podczas przejścia przez plac apelowy. Czułam się naga i wystawiona na cel. To inne spojrzenie na świat, jakiego nie można nauczyć się w klasie.

      Moi towarzysze rekruci są zróżnicowaną mieszanką. Większość stanowią młodzi ludzie, młodsi ode mnie. I oprócz paru wyjątków nie mają wyższego ani nawet średniego wykształcenia. W męskim baraku mieszka piętnastu moich rodaków z Christchurch. Wszyscy to górnicy – twardzi i małomówni, którzy bez narzekania wykonują rozkazy instruktorów. Na swój sposób są staroświeccy i dobrze wychowani. Gdy tylko dowiedzieli się, że także pochodzę z Christchurch, postanowili się o mnie zatroszczyć. Podczas długich marszów proponują mi zawsze, że poniosą mój plecak, chociaż wiedzą, że zostaną ukarani, jeśli ktoś ich na tym przyłapie. Żartują ze mnie i nazywają „siostrzyczką”, zupełnie jakbym pochodziła z ich osady. Jestem z nich bardzo dumna i trochę mi żal, że na naszym rodzimym świecie mieli marne perspektywy i musieli zaciągnąć się do Floty. Oczywiście jestem tutaj z tego samego powodu.

      Większość pozostałych zaciągnęła się, ponieważ nie wiedzieli, co zrobić ze swoim życiem. Niektórzy uciekli ze szkoły, inni mieli kłopoty z prawem. Chyba tylko kilka osób naprawdę czuje powołanie do służby wojskowej. Cookie chce trafić do marines. Podczas długodystansowych biegów śpiewa nawet motto marines: „Wszyscy razem, nigdy sami”. Po kilku milach doprowadza mnie to do szału. Chyba nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak Cookie. Rzuciła szkołę średnią w ostatniej klasie. „Miałam już dość nauki… A potem tułania się po różnych dziwnych stanowiskach w pracy”.

      Szkoda, gdyby została, mogłaby dostać stypendium sportowe i skończyć studia. To duża, muskularna kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna, bo ma dopiero dziewiętnaście lat. Silna i zawzięta. Nie robi świństw i nigdy się nie cofa. Typ wojowniczki, prawdziwej amazonki – idealna do marines, o ile nie da się wcześniej zdobyć. Paru mężczyzn już smali do niej cholewki. Flota chyba pozwala na wszystko, gdy chodzi o związki między rekrutami, o ile tylko nie koliduje to z dyscypliną. Jeden z zalotników nie dawał Cookie spokoju, więc pewnego dnia rozkwasiła mu nos. Żadnych ostrzeżeń, żadnych próśb, po prostu pięść w nos! Sierżanta Kaelina trochę to zdenerwowało.

      W pobliżu poligonu jest pewne miejsce – milę za barakami znajduje się jezioro, szerokie może na pół mili, długie na dwie, otoczone gęstym lasem. W niedzielne popołudnia, gdy mamy cztery godziny dla siebie, wędruje tam całkiem liczna procesja mężczyzn i kobiet, żeby znaleźć trochę prywatności i pogłębić wzajemne stosunki. Sformułowanie „wycieczka nad jezioro” nabrało dość określonego znaczenia. Socjolog miałby tutaj niezłe używanie. Prymitywne zwyczaje plemienne w grupach wojowników. Albo coś podobnego.

      Muszę przyznać, że do mnie nikt się nie zaleca. Nie przewiduję żadnych wycieczek nad jezioro w najbliższej przyszłości. Dla większości mężczyzn w ośrodku szkoleniowym jestem po prostu za stara. Ale nie chodzi tylko o wiek. Próbuję ukrywać, że studiowałam i na dodatek zrobiłam magisterium, ale i tak to ze mnie wychodzi. Myślę, że łatwo to rozpoznać po moim słownictwie. Cookie zauważyła, że zabawnie mówię. „Dziewczyno, gdzie się nauczyłaś tylu trudnych słów?”, a potem zaczęła mnie przezywać „belferką”. Ostrzegłam ją, że jeżeli nie przestanie, doniosę jakiemuś marine, że Cookie ukrywa pod poduszką pluszowego misia. Zawarłyśmy przyjacielski rozejm.

      Warto wspomnieć jeszcze o dwóch osobach. Hiram Brill jest kościstym, nieśmiałym i nerwowym dzieciakiem, który wszędzie chodzi z notesem i zapisuje wszystko, co tylko może. Kiedy powstała Kompania Niebieskich, przepytał każdego żołnierza o pochodzenie, zainteresowania i umiejętności. Kto umie naprawić ciężarówkę? Brill ma to zapisane. Kto potrafi polować? Zna się na wspinaczce? Kto prowadził w podstawówce drużynę w biegach na orientację? Brill wie. Zapisuje także przebieg starć, w których braliśmy udział, i nieustannie je analizuje. Nie ma skończonej nawet szkoły średniej. Szkoda, bo to urodzony student. I obiecał mi załatwić notes, żebym nie musiała używać tego cholernego papieru toaletowego!

      No i jest jeszcze Grant Skiffington, syn admirała Skiffingtona. Tego admirała Skiffingtona. Tak, tego, który brał udział w bitwie o Windsor i pokonał flotę Dominium. Zmiażdżył ją, jak opisują wszystkie źródła, na które się natknęłam. Admirał Skiffington ma reputację aroganckiego, drażliwego i nieustraszonego na polu bitwy. Niektóre z tych cech udzieliły się chyba synowi. Młody Skiffington wie, że instruktorzy musztry nic mu nie mogą zrobić. Absolutnie nic. Nie sprzeciwia się im, nie wprost, ale uważa, że to tylko taka gra. Czy wspomniałam, że jest piekielnie przystojny? Nigdy nie brakuje mu dziewczyn chętnych do przechadzki nad jezioro.

      Światła zgasną za pięć minut, więc na tym zakończę ten wpis.

      Rozdział 7

      950 rok pd.

      Spiskowcy

      Na Darwinie

      – Wszyscy zdajemy sobie sprawę ze wspaniałomyślności cesarza – zapewnił Hudis gładko. Postarał się, aby w jego głosie nie zabrzmiał nawet cień ironii.

      – Problem, jaki dręczy cesarza, to dostęp do zyrydu – wyjaśnił książę RaShahid. – Arkadyjczycy mają duże złoża zyrydu w pasie asteroid, ale odmawiają nam należnej części.

      – Chyba rozumiem sytuację – przyznał Hudis ostrożnie.

      – Jak wiadomo, Arkadyjczycy muszą przesyłać swoje frachtowce z rudą przez przestrzeń Tilleke, aby dotrzeć do rynków zbytu w sektorze Victorii, jednak traktat handlowy z Darwina zakazuje nam pobierania podatków od transportowanych ładunków. Stanowi to naruszenie suwerenności cesarza. Arkadyjczycy nie tylko eksploatują złoża zyrydu, które prawomocnie należą do Cesarstwa Tilleke, lecz na dodatek okradają nas za każdym razem, gdy ich statki przelatują przez sektor Tilleke. Co więcej, kiedy cesarz raczył łaskawie zaproponować, że kupi zyryd od Arkadyjczyków po bardzo dobrej cenie, odmówili sprzedaży, powołując się na traktat Robinsona-Patmana, podpisany na Darwinie.

      Traktat Robinsona-Patmana zakazywał wszystkim narodom, które go ratyfikowały, sprzedaży tych samych towarów i usług po różnych cenach dla różnych nabywców. Wszyscy klienci mieli kupować po tej samej cenie. Hudis wiedział, że cesarz chciał kupić zyryd za dziesięć procent ceny, jaką Arkadia dyktowała za tę rudę. Arkadyjczycy wyśmiali propozycję.

      Książę RaShahid zacisnął usta.

      – Mój ojciec, cesarz, zaprotestował. I co zrobili Arkadyjczycy? Przysłali prawnika. – Z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Wysłali jednego ze swoich starszych dyplomatów, zajmujących się rozmowami handlowymi, oraz prawnika!

      Hudis wiedział z odprawy, że w Cesarstwie Tilleke nie obowiązywało

Скачать книгу