Stara Flota. Tom 3. Wiktoria. Nick Webb
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stara Flota. Tom 3. Wiktoria - Nick Webb страница 4
– Tim, przecież dopiero zaczęliśmy o tym dyskutować. Nigdy nie ćwiczyliśmy tego manewru. Nie wykonaliśmy nawet symulacji. Czy na…
– To odpowiedni moment na ćwiczenia praktyczne – uciął, nie podnosząc nawet wzroku znad ekranu.
Proctor nie próbowała się spierać. Natychmiast zajęła się wydawaniem rozkazów.
– Cała załoga z pokładów od pierwszego do piątego ma przejść wyżej. Chorąży Prince, pełny ciąg w kierunku piętnaście koma osiem. Prucha, skoordynuj pozycję okrętów floty, które lecą za nami…
W kilka minut przygotowania zostały zakończone. Kompensatory inercyjne nie radziły sobie z maksymalnym ciągiem silników manewrowych. Dodatkowy ciąg w połączeniu z siłą przyciągania rozpędził okręty do prędkości, która po przelocie w niewielkiej odległości od planety nada im szeroką orbitę eliptyczną.
Najpierw jednak z ogromną prędkością przelecą obok superpancernika. „Wojownik” na szpicy, a za nim reszta floty.
Nie przez przypadek manewr nazywał się Granger Omega Trzy, jego wdrożenie mogło być ostatnim rozkazem Grangera.
– Czas? – zapytał. Na mostku zrobiło cicho jak makiem zasiał.
– Sześćdziesiąt sekund.
Kapitan skinął głową.
– Wyłączyć główne silniki manewrowe. Obrót silnikami rufowymi. Pokażemy im spód okrętu.
– Gotowe, kapitanie – zameldował chorąży Prucha.
– Do wszystkich jednostek. – Granger pochylił się do komunikatora. – Przygotować się do otwarcia ognia na mój znak. Pamiętać o utrzymywaniu kursu i o rozkładzie ostrzału.
Spojrzał na Proctor, która kiwnęła głową na znak, że wszystko zostało przygotowane.
– A jeżeli nam się nie uda… Cieszę się, że miałem zaszczyt z wami służyć. Niemniej jednak… – Podniósł wzrok na oficerów przy stanowisku taktycznym, którzy patrzyli na niego ponuro. – Nie pozwalam ginąć, dopóki nie zniszczymy tego drania. Na mój znak, ognia!
ROZDZIAŁ 3
Sektor Britannia, Indira
Frachtowiec międzygwiezdny „Szczęściarz”
Elsa i Tomas drgnęli nerwowo w pasach, gdy frachtowiec znowu się zakołysał. Dla porucznika Rodrigueza było jasne, że kapitan raz po raz zmieniał kurs, aby uniknąć myśliwców Roju albo szczątków rozpryskujących się po zrzuceniu osobliwości na planetę.
Uspokoił dzieci, a potem wyjrzał przez jedyny bulaj w przedziale pasażerskim. Okrągłe okno miało najwyżej pół metra średnicy. Atmosfera Indiry wyglądała jak cienka skorupka otaczająca kruchy świat, który gwałtownie zmieniał barwę z głębokiego błękitu w szarobrązowy, poznaczony wyrwami i bruzdami niezliczonych eksplozji, zbyt wielu, aby policzyć. Wydawało się, że grzyby erupcji sięgają ponad atmosferę w otwarty kosmos.
Planeta krwawiła.
Ilu ludzi właśnie zginęło? Rodriguez zapamiętał tylko płacz dzieci podczas ostatniego przejścia przez obóz uchodźców. Czy ten płacz już ucichł? Zapewne nie – Rój atakował najpierw duże miasta i dopiero gdy zmienił je w dymiące kratery, niszczył mniejsze skupiska ludzkie, takie jak obóz. Przynajmniej na pokładzie frachtowca dzieci były cicho.
Rodriguez chciałby teraz zapłakać, ale już nie potrafił. Ogrom strat był zbyt przytłaczający. Porucznik zresztą wciąż nosił w sercu żałobę po swojej ojczystej planecie, Meridzie. Opłakał już dalszą rodzinę, miasto i wszystkich znajomych, którzy tam zginęli.
Opłakał swoją żonę. Czy istniał większy powód do żałoby?
Frachtowiec zakołysał się znowu. Potem jeszcze raz. I znowu. Trzy razy.
Rodriguez wiedział, co to oznaczało – statek został zaatakowany. Był jednostką handlową, kapitan nie miał pojęcia, jak sobie radzić z myśliwcami Roju.
Porucznik ani myślał powierzyć życia swoich dzieci jakiemuś niedoświadczonemu pilotowi frachtowca. Rozpiął pasy i ruszył przejściem między fotelami. Potknął się parę razy o bagaże pasażerów, zanim dotarł do kokpitu.
Kiedy otworzył drzwi, zastał pierwszego i drugiego pilota w trakcie kłótni. Rodriguezowi wystarczyło jedno spojrzenie w okna, żeby zorientować się w sytuacji. Rój otaczał frachtowiec. Porucznik zerknął na odczyty taktyczne i skrzywił się gniewnie – trzy myśliwce zbliżały się z różnych kierunków.
Frachtowiec znalazł się w pułapce.
– Mówię ci, Avi, nie jesteśmy tak szybcy jak te dranie, nie możemy po prostu minąć jednego i zakładać, że reszta nas zignoru…
Drugi pilot zaklął i pokręcił głową.
– Raf, mówię tylko, że lepiej coś zrobić, niż biernie czekać. Nie możemy przecież zawrócić i wylądować, na litość boską…
– I co? Chcesz wybrać przypadkowy kurs w nadziei, że miniemy po nim myśliwiec? Na Boga, trzech drani właśnie wzięło nas na cel!
Rodriguez ścisnął drugiego pilota za ramię.
– Panowie pozwolą?
Drugi pilot, niski, niedogolony mężczyzna z bujnymi rudymi wąsami, spojrzał na niego groźnie.
– Niech pan wraca na miejsce. Drinki będą serwowane pasażerom, gdy tylko wymyślimy, jak uniknąć śmierci.
Rodriguez zmarszczył brwi.
– Chciałem tylko…
Drugi pilot odwrócił się gniewnie w fotelu i poklepał wybrzuszenie pod kamizelką.
– Nie będę powtarzał. Siadać.
Porucznik Rodriguez zerknął na wybrzuszenie – mogła to być broń albo po prostu pudełko przekąsek – i zaklął, gdy frachtowcem zakołysało przy kolejnej zmianie kursu.
– Widzi pan to? – Wskazał na parę niedużych plakietek na ramieniu swojego kombinezonu pilota poniżej epoletu. – To tutaj? Skrzydła w płomieniach. Ma pan pojęcie, co oznaczają?
Zanim pilot odpowiedział, Rodriguez go uprzedził.
– Starcie z myśliwcami. A obok, ten znaczek z liczbą piętnaście? Jak pan sądzi?
Zabrzęczał alarm zbliżeniowy, gdy myśliwiec Roju znalazł się w zasięgu. Raf, pierwszy pilot, zaklął i wyłączył sygnał.
– Wrócisz na miejsce,