Zgiełk wojny. Tom 3. Cel uświęca środki. Kennedy Hudner
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zgiełk wojny. Tom 3. Cel uświęca środki - Kennedy Hudner страница 13
Orbita Kornwalii
Jason Whitney był nieudacznikiem.
Służył we Flocie Victorii przez dziesięć lat i pozostał tylko szeregowym. Wypełniał obowiązki i bardzo się starał – bogowie wiedzą, jak bardzo – ale nie awansował. Z jednego prostego powodu: był głupi. Nie leniwy czy nieodpowiedzialny, lecz zwyczajnie i bezwzględnie głupi. Oficerowie karcili go bez umiaru, przestawali dopiero wtedy, gdy Jason podnosił na nich smutne, niedowierzające spojrzenie i odpowiadał: „Ale, panie oficerze, starałem się najlepiej, jak umiem”. U zwierzchników nieodmiennie wywoływało to uczucie, jakby znęcali się nad małym szczeniakiem.
Jednak między wykonaniem a staraniem istniała spora różnica. Dlatego Whitneya przenoszono z jednego działu do drugiego. W maszynowni utrzymał się zaledwie dwa dni, ponieważ nie można było mu powierzyć odpowiedzialności za sprzęt związany z antymaterią. Jason nie potrafił zapamiętać, który zawór powinien otworzyć, a który zamknąć. W zaopatrzeniu zapomniał o zamówieniu części zamiennych i większości jedzenia. Po raz pierwszy (i ostatni) cała załoga okrętu „Shelby”, włącznie z kapitanem, musiała przez tydzień żywić się tylko ziemniakami, ponieważ Whitney zamówił mnóstwo ziemniaków, ale niestety, nic poza tym. Nie wiedział, dlaczego tak się stało, choć bez wątpienia był za to odpowiedzialny. Dlatego przeniesiono go do kolejnego działu, w którym miał zamawiać mundury dla kadetów na szkoleniu wstępnym. Jakimś cudem udało mu się pomylić zamówienia i zamiast uniformów polowych rekruci dostali mundury galowe. Przez miesiąc cały kurs biegał i czołgał się w eleganckim umundurowaniu. Nic dziwnego, że po tym okresie, gdy wreszcie dotarły dresy i kombinezony polowe, uroczyste stroje nadawały się tylko do wyrzucenia. No to je wyrzucono.
Podobnie jak Whitneya. Dowódca obozu szkoleniowego – miły, życzliwy mężczyzna – odprowadził Jasona na bok i powiedział:
– Synu, wiem, że chcesz dobrze, wszyscy to widzą, ale zwyczajnie się do tego nie nadajesz.
Następnego dnia Jason Whitney był znowu cywilem.
W rezultacie musiał znaleźć pracę i wylądował na stanowisku montera satelitów. Satelity były urządzeniami nad wyraz skomplikowanymi, jednak projektantom udało się uprościć kwestie napraw do dwóch możliwości: dioda zielona albo czerwona. Gdy monter podłączał urządzenie diagnostyczne do konsoli kontrolnej, a na ekranie zapalało się zielone światło, oznaczało to, że wszystko jest w porządku i nie należy nic ruszać. Jeżeli światło było czerwone, monter musiał wymienić panel. Jeżeli okazywało się, że to nie wystarczy, Jason wzywał specjalistę drugiego stopnia z działu technicznego i jemu pozostawiał bardziej skomplikowane naprawy.
Jason Whitney nareszcie znalazł pracę na miarę swoich możliwości.
Na dodatek mógł podziwiać wspaniałe widoki. Aby dotrzeć do satelity, używał niewielkiego promu. Kokpit stanowiła duża, przezroczysta kopuła, pozwalająca oglądać pełną panoramę. Jason nigdy nie miał tego dość. Nie potrafił wykrzesać z siebie romantycznych, poetyckich uczuć, ale majestat pustki migoczącej miriadami gwiazd zawsze przywoływał stary wiersz Longfellowa. W ósmej klasie nauczyciel zmusił Jasona do nauczenia się tego utworu na pamięć. Zajęło mu to kilka dni, ale słowa na zawsze utkwiły w pamięci.
Po cichu, po kolei, na bezkresnych łąkach nieba
Rozkwitają cudne gwiazdy, niezapominajki aniołów[1].
Jason nigdy nie miał dość widoku gwiazd.
Dwa dni po rozmowie zirytowanej pani MacDonald z firmą sprzedającą usługi wideotransmisyjne wsiadł do swojego promu i poleciał do kolejnego satelity komunikacyjnego BGR-7734-AA-12, który wyglądał dokładnie tak samo, jak każdy inny satelita ze „sznura pereł” BGR. Whitney zajmował się tam podstawowymi naprawami. BGR-7734-AA-12 krążył po wysokiej orbicie wokół Kornwalii, około osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety, a jego zadanie polegało na odbieraniu sygnału z najbliższego sąsiedniego BGR i przekazywaniu go do mnóstwa satelitów na niższej orbicie, które wzmacniały i przenosiły transmisje bezpośrednio na planetę. Whitney żywił szczerą nadzieję, że awaria pojawiła się w BGR-7734-AA-12, ponieważ w innym przypadku czekała go wyprawa na satelitę między Kornwalią i Christchurch w celu dokonania kontroli, a potem męcząca papierkowa robota.
Jason wyszedł z promu, zbliżył się do satelity, podłączył sprzęt diagnostyczny do pierwszego gniazdka i spojrzał na odczyt. Dioda zaświeciła na zielono. Sprawdził następne gniazdko, a potem kolejne. Za każdym razem pojawiało się zielone światło. Z niechęcią Whitney sprawdził wszystkie dwanaście portów, ale rezultat za każdym razem był taki sam. Wyglądało na to, że BGR-7734-AA-12 był w jak najlepszym porządku.
I właśnie wtedy włączył się alarm zbliżeniowy na promie. Zaskoczony i przestraszony Whitney odwrócił się, żeby sprawdzić odczyty z najbliższej przestrzeni.
Nic.
Przy pomocy silników pneumatycznych wrócił na prom, zamknął kopułę kokpitu i włączył konsolę sensorów. Radar nic nie wykrył, podobnie jak czujniki fotogrametryczne oraz elektromagnetyczne. Jedynie czujnik temperatury zasygnalizował zbliżające się źródło ciepła. Poruszało się powoli w stronę promu. Znajdowało się już bardzo blisko, zaledwie pięćdziesiąt metrów od rufy. Nie miało dużej prędkości, ale przemieszczało się kursem na zderzenie.
Dlatego Jason zszedł mu z drogi.
Zatoczył krąg i uniósł się o dwieście metrów wyżej, żeby zobaczyć, co się zbliżało. Cokolwiek to było, musiało przelecieć teraz między promem a satelitą. Detektory wykrywały źródło ciepła, piekielnie małe, jednak nic nie było widać.
Zjawa dotarła między prom i satelitę, przeleciała między nimi. Whitney wciąż niczego nie widział, dopóki satelity nie przesłonił jakiś cień. Cztery, pięć… osiem sekund i tajemnicza zjawa minęła BGR-7734-AA-12, a potem zniknęła. Detektory wciąż wykrywały tylko ciepło, nic więcej.
Whitney przyśpieszył nieco i zbliżył się do obiektu na pięćdziesiąt metrów. Nawet z tak niewielkiej odległości niczego nie mógł dostrzec. Nieznanego obiektu nie pokrywała powłoka ze srebrzystej folii, stosowana na większości satelitów. Był czarny. Całkowicie czarny. Zdawał się pochłaniać światło. Samo patrzenie przyprawiało Whitneya o dreszcze. Ale przynajmniej próbował. Nieważne.
Przez chwilę podążał za niezidentyfikowanym obiektem i zastanawiał się, co powinien zrobić. A myślenie nie przychodziło Jasonowi łatwo. Rozumiał jednak, że sprawa jest poważna, dlatego postanowił, że postąpi jak należy. Zastanowił się, a potem zastanowił się po raz drugi.
A potem Jason Whitney, wieczny nieudacznik, wykonał dokładnie jak należy trzy czynności.
Po pierwsze, nie włączył radia, aby powiadomić o swoim odkryciu.
Po drugie, wyszedł z promu, zbliżył się do czarnego satelity i przyczepił nadajnik, żeby w razie czego można było obiekt zlokalizować ponownie.
I po trzecie, użył wizjera w swoim hełmie, aby zbadać i zapisać wszystkie dane, jakie udało się uzyskać z powłoki tajemniczego satelity.
Na koniec Whitney wycofał się i oddalił, a gdy jego detektory przestały wykrywać obiekt, przyśpieszył