Na Dzikim Zachodzie. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Na Dzikim Zachodzie - Karol May страница 4
– Nie martw się, Mr. Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, że mnie słucha, możecie wnioskować, że jest moją własnością.
– To mnie nieco zbija z tropu. Człowiek, który posiada takiego konia, nie jest z pewnością zwykłym włóczęgą. Ale prawdziwy westman nie obwiesza swego ciała płóciennymi płachtami, które z niego spadają. Jesteś pan dla mnie zagadką.
– Może. Nie łamcie sobie głowy; rozwiązanie przyjdzie samo przez się.
– Jeśli łaska, niech się to stanie jak najszybciej, Mr. German. Uważałem was za greenhorna [Greenhorn (ang. ) – żółtodziób.], ale pojawienie się wierzchowca wywołało we mnie szereg refleksji. Na szczęście, ma pan szczery wyraz twarzy, więc spróbujemy! A więc na koń i jazda!
Jak już nadmieniłem, spotkanie z braćmi nie było mi niemiłe; teraz zaczynało mnie to bawić. Obydwaj poczciwcy nie chcieli żadną miarą uwierzyć, że jestem Old Shatterhandem. Moje obejście zdezorientowało ich zupełnie, ponadto do wątpliwości przyczynił się również mój strój. Byli przekonani, że jestem fantastą lub człowiekiem niezupełnie normalnym, jeśli nie koniokradem!
Gdyśmy ruszyli w drogę, zachowywałem się jak człowiek niezbyt dobrze obeznany ze siodłem. To potwierdzało jeszcze bardziej ich wątpliwości i zaczęli po cichu wymieniać zdania pod moim adresem, obserwując mnie przy tym bacznie.
Gdybym im pokazał sztucer Henry’ego, nastroje zmieniłyby się od razu. Bawiło mnie jednak, że się z mego powodu niepokoją i zaczynają żałować propozycji wspólnej jazdy.
Przed wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg u skraju lasu. Niebezpieczeństwo grożące ze strony Komanczów wymagało wystawienia warty. Zwróciłem ich uwagę, by ustalili porządek czuwania. Odpowiedzieli, że mogę spać spokojnie przez całą noc, gdyż rozdzielą wartę między siebie. Wskazywało to, że nieufność ich względem mnie wzrosła. W innych okolicznościach byłbym im dał dowód, że jestem istotnie tym, kim się mienię; podczas ostatnich kilku nocy jednak, ze względu na konieczność baczenia na wroga, nie spałem prawie zupełnie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.
Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver-Creek dzieliły nas cztery godziny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.
Po jakichś dwóch godzinach, gdyśmy się znaleźli na małej, otwartej sawannie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:
– Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały. Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indianami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?
– Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym – odparł Tim.
– Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przybywa i czy natrafił na ślady Komanczów. Zboczmy w jego stronę!
Jeździec zobaczył, żeśmy ruszyli ku niemu. Gdyby zboczył jeszcze bardziej, obudziłby w nas jeszcze większe podejrzenie. Poszedł więc po rozum do głowy i ruszył w naszą stronę.
Po niedługiej chwili ujrzałem, że dosiada świetnego konia. Stwierdziłem również ze zdumieniem, że koń ma typ uprzęży zupełnie nieznany w Ameryce. Siodło i wędzidło przypominały kosztowne uprzęże perskie, zwane reszma. Imitacja była bardzo skromna i nie ulegało wątpliwości, że robił ją człowiek nieznający oryginału. Mimo to uderzył mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.
Jeździec, ubrany w strój strzelców Zachodu, był stuprocentowym Amerykaninem. Przez ramię zwisała strzelba, za pasem tkwił rewolwer, nóż i… Nie chciałem wierzyć własnym oczom, gdym ujrzał długi, perski handżar, którego trzon był wykładany srebrem. Skąd się ta broń wzięła u westmana?
Pozdrowił nas z ponurą miną i zatrzymał konia. Odpowiedziawszy na ukłon, Jim Snuffle rzekł:
– Czy pan weźmie nam za złe, jeżeli zatrzymamy go na chwilę? Komanczowie wyleźli ze swych nor, trzeba się więc mieć na baczności i zważać, czy w okolicy nie ma nieprzyjaciół. Przybywa pan z nad Beaver-Creek?
– Istotnie – odparł zapytany, wyprostowując swój długi tułów i potrząsając szerokimi ramionami. – Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć, śpieszcie się, gdyż nie mam czasu.
– Będę się streszczać. Jaką drogą pan jechał po tamtej stronie Creek?
– Ruszyłem od Antelope-Buttes.
– Natrafił pan na ślady Komanczów?
– Nie.
– Czy po tamtej stronie doszło już do starcia?
– Nic o tym nie słyszałem. Czy to już wszystko? Spieszno mi, panowie!
– Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpują sprawę. Dziękuję, sir, i życzę szczęśliwej podróży!
Obydwaj bracia byli zadowoleni z relacji nieznajomego. Nie mógłbym tego powiedzieć o sobie. Poza obcą uprzężą i handżarem zaniepokoił mnie wielki pośpiech przybysza. Wydawało mi się rzeczą nieprawdopodobną, by sam przybył z Antelope-Buttes. Gdy więc chciał ruszyć w dalszą drogę, zbliżyłem się doń na koniu i rzekłem:
– Jeszcze chwilę, sir! Cóż za dziwna uprząż zdobi tego konia? Nigdy za Zachodzie takiej nie widziałem.
– To nie pana sprawa – burknął brutalnie, usiłując mnie wyminąć. Nie ustępowałem jednak z drogi. Ciągnąłem dalej:
– Racja, nic mi do tego. Ale jestem człowiekiem ciekawym i chciałbym wiedzieć.
– Ustąp pan z drogi! – fuknął. – To uprząż meksykańska! No, a teraz jedź do wszystkich diabłów!
Spiął konia, aby zatoczyć dookoła mnie łuk. Dałem koniowi ostrogi i znów znalazłem się obok niego.
– Mylisz się, sir. Nie jest to uprząż meksykańska, lecz perska. Czy wolno spytać, skąd pochodzi egzotyczny sztylet, który tkwi za pasem pana?
– Nie, o to pytać nie wolno. Jakim prawem…
Nie dokończył, gdyż Jim wtrącił z niechęcią:
– Co też panu strzeliło do głowy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszczę do bójki bez powodu.
Nie zwracając na te słowa uwagi, rzekłem do nieznajomego:
– Ten sztylet to po prostu perski handżar. Żądam wyjaśnienia, skąd pochodzi. Wierzchowiec, którego pan dosiada, jest obcą własnością.
– Jak