Na Dzikim Zachodzie. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Na Dzikim Zachodzie - Karol May страница 8
– Ponieważ ślady wskazują wyraźnie na podkowy końskie. Do oddziału tego należał zresztą i nasz jeniec, który przecież jest biały.
– Racja, Mr. Jim. Ale on temu zaprzeczy.
– W takim razie musielibyśmy przyjąć, że należy do czerwonoskórych, którzy żywią wobec tych białych wrogie zamiary. Jeżeli tak jest, trzeba się z nim porozumieć za pomocą noża. Jim Snuffle nie jest greenhornem, ale odczuwa prawdziwą rozkosz, gdy go wypytuje Old Shatterhand.
Byłem przekonany, że nasz jeniec należy do białych i że z jakiegoś określonego powodu, w jakimś zbrodniczym celu, rozstał się z nimi. Było mi jednak na rękę, że Jim posądził go o porozumienie z Indianami.
Słowa wypowiedziane przez Jima poskutkowały od razu. Nieznajomy odparł:
– Mylisz się, Mr. Jim. Chciałem ujść przed czerwonoskórymi.
– Może kto inny w to uwierzy, nas nie okłamiesz.
– Ależ nie okłamuję! Po prostu rozmyśliłem się i doszedłem do przekonania, że lepiej będzie wyznać całą prawdę.
– Postąpiłbyś pan rozsądnie – rzekłem. – I tak wkrótce dogonimy czerwonoskórych i pomówimy z białymi, wśród których jest również ten, któregoś okradł. Skonfrontuję pana z nim.
– Bynajmniej nie miałem na celu kradzieży.
– Oho! Czy ten koń nie jest jego własnością?
– Owszem, należy do niego.
– A rzeczy w kulbace?
– Również.
– Zechce pan twierdzić, żeś to wszystko otrzymał w darze?
– Nie. Możliwe są inne ewentualności.
– Ciekaw jestem jakie. Pożyczył panu konia?
– Tak jest. Pożyczył.
– Wykręt!
– Nie, to prawda. Będę zupełnie szczery. Wiem, że chcecie ścigać czerwonych. Słuchajcie więc!
– Tylko bez blagi. Nazwisko!
– Nazywam się Perkins. Pewien biały wynajął mnie wraz z dwoma westmanami, byśmy go przeprowadzili przez góry. On właśnie jest właścicielem konia.
– Któż to taki? Czym się trudni?
– Tego dokładnie nie wiem. Jest małomówny. Kazał się nazywać Mr. Dżafar.
– Dżafar? Ach! Mówi po angielsku?
– Od biedy można go zrozumieć.
– Podróżuje sam?
– Nie, z dwoma lokajami, których zaangażował w Londynie.
– Nie wie pan, skąd pochodzi?
– Nie. Mówiłem już, że jest małomówny. Trudno więc było pytać o cokolwiek.
– Z pewnością bogaty?
– Tak przypuszczam. Ma dwa juczne konie; płacił dobrze. Zdaje się, że nie jest chrześcijaninem.
– Z czego to pan wnosi?
– Z tego, że pięć, sześć razy dziennie modli się w dziwny sposób w niezrozumiałym języku.
– Czy posługuje się podczas modlitwy dywanem?
– Ma koc, na którym staje, klęka i kłania się, krzyżuje przy tym ręce na piersiach lub składa je razem.
– Jak jest ubrany?
– Tak samo jak my. Tylko nosi czapkę ze skóry jagnięcia. Włosy ma ciemne i bardzo gęstą, długą brodę.
– Ile mniej więcej ma lat?
– Około trzydziestu.
– Pochodzi ze Wschodu, jest prawdopodobnie Persem. Nic więc dziwnego, że trudno wytłumaczyć sobie, w jaki sposób taki człowiek mógł się dostać do Ameryki, i to na Dziki Zachód! Dokąd podąża?
– Do San Francisco. Mamy go odprowadzić do Santa Fé. Tam zamierza wziąć innych przewodników. Wierzy mi pan teraz, Mr. Shatterhand?
– Mam wrażenie, że obecne pana informacje nie mijają się z prawdą. Powiedz pan szczerze, dlaczegoś od niego zbiegł?
Trudno mu było wyznać prawdę. Widząc jednak, że kłamstwem daleko nie zajedzie, odparł:
– Może mi pan wierzyć, że nie była to ucieczka planowa. Zdecydowałem się na nią pod wpływem nagłego ukazania się czerwonoskórych. Podeszli tak blisko, żem stracił głowę. Myśl o ukryciu się w bezpiecznym miejscu opanowała mnie niepodzielnie.
– Przecież opuściliście już obóz!
– Tak, ale miałem wrócić. Zupełnie słusznie pan przypuszczał, żeśmy na to miejsce przybyli wczoraj od wschodu. Przenocowawszy tu, ruszyliśmy rano w dalszą drogę. Po jakiejś godzinie Mr. Dżafar zauważył brak sztyletu, zwanego handżarem, który mi zabraliście. Nie ulegało kwestii, że zostawił go tutaj. Chciał sam wrócić po ulubioną broń. Nie zna jednak Zachodu i mógłby zabłądzić, zaproponowaliśmy więc, że jeden z nas pojedzie po handżar. Zgodził się i wysłał mnie.
– Na swoim koniu?
– Tak, ponieważ wierzchowiec jego był najbardziej rączy. Pożyczył mi go, bym jak najprędzej powrócił.
– Gdybyśmy się nie spotkali, czekałby wieki całe. Dalej! Przybył pan tutaj? Znalazł pan sztylet?
– Tak. Leżał pod krzakiem, otoczony gęstymi gałęziami. Zsiadłem z konia, schyliłem się, by go podnieść. Gdym się wyprostował, ujrzałem ku memu przerażeniu falangę sześćdziesięciu do siedemdziesięciu Komanczów, ciągnącą od południa. Na twarzach mieli barwy wojenne, więc pojąłem, że skoro mnie odkryją, nie uniknę śmierci. Krzaki stanowiły moją jedyną osłonę. Nie mogłem ich opuścić. Po jakimś czasie przeciągnąłem konia z przeciwnego brzegu, zdając sobie sprawę, że Komanczowie niełatwo odszukają ślady na dnie rzeki.
– A potem, zamiast ruszyć na zachód i ostrzec towarzyszy, puścił się pan na północ?
– Tak. Przyznaję się do tego błędu. Ale usprawiedliwić mnie może paniczny strach przed czerwonymi.
– Nie uważam tego za dostateczny powód. Westman, którego przeraża widok paru Indian, przestaje być westmanem.
– Paru? Powiedziałem przecież, że było ich sześćdziesięciu do siedemdziesięciu!
– To