Na Dzikim Zachodzie. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Na Dzikim Zachodzie - Karol May страница 7
Miałem plan dosyć ryzykowny i niebezpieczny. Słowa nieznajomego o Komanczach nie były chyba wyssane z palca. Mogły zawierać odrobinę prawdy. Dlatego, skoro wjechaliśmy w las, wyprzedziłem towarzyszy podróży, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Musiałem zdwoić uwagę. Trzeba było natężać wzrok, aby nie stracić z oczu śladów. Ponadto musiałem się strzec, aby nieprzyjaciel nie zjawił się niespodzianie. Z tych względów nie mogliśmy jechać zbyt szybko, jakkolwiek należało się śpieszyć, gdyż każda zwłoka mogła zaszkodzić okradzionemu właścicielowi konia, o ile, oczywiście, znajdował się w niebezpieczeństwie.
Na szczęście, nie przytrafiło się nic złego. Dotarliśmy nad Beaver-Creek przed upływem dwóch godzin.
Rzeka nie była tu głęboka. Dojrzeliśmy ślady na przeciwległym brzegu, ale gdzie były ślady prowadzące ku rzece z tej strony?
– Do wszystkich diabłów! Cóż teraz poczniemy? – spytał Jim. – Ta bestia musi nam powiedzieć, w jaki sposób przeprawiła się przez rzekę. Zmusimy go do tego!
Spojrzawszy na jeńca przelotnie, wyczytałem w jego oczach błysk zadowolenia. Myśl, żeśmy bezpowrotnie stracili ślady, dodała mu otuchy. Przedwcześnie się jednak radował. Odnalezienie ich nie przedstawiało żadnej trudności. Chodziło o ustalenie, w którym punkcie przeprawił się przez rzekę. Zsiadłem z konia i wszedłem do wody wolno, ostrożnie, by jej nie mącić. Była czysta, nie sięgała wyżej metra, mogłem więc dojrzeć dno. Gdy wytężyłem wzrok w kierunku przeciwległego brzegu, zobaczyłem na dnie wyraźne ślady kopyt. Wynikało stąd, że dla zmylenia tropu spory szmat drogi przebył wodą. Skinąłem na braci, aby mi podali konia.
Twarz jeńca zasępiła się. Znowu stracił nadzieję. Spoważniał i spochmurniał, i można było poznać, że rozgrywa się w nim jakaś walka.
Ślady prowadziły wzdłuż rzeki, potem skręciły nagle pod kątem prostym na prawo i wbiegły w gęsty las. Poprzez drzewa doszły do strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle się urywały. Po drugiej stronie strumienia trawa była mocno wdeptana w ziemię. Zsiadłem z konia i zacząłem badać dno. Po chwili ujrzałem ślady kopyt.
– Mam wrażenie, że na tamtym brzegu popasali jacyś jeźdźcy – rzekł Jim do brata.
– Yes! – brzmiała odpowiedź.
– Któż to mógł być? Sądzi pan, że będzie to można ustalić, Mr. Shatterhand?
– Mam nadzieję. Ustalenie, kto tu był przed dwiema godzinami, jest dla nas rzeczą bardzo ważną – odparłem.
– Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj się, sir, ale sądzę, że więcej czasu upłynęło! Niech pan spojrzy na trawę. Jest bardzo zgnieciona. Przypuszczam, że obozowali tu przez całą noc.
– Jestem tego samego zdania.
– Doskonale! W takich razach jednak trawa nieprędko się podnosi. Dlatego sądzę, że miejsce to opuszczone zostało wcześniej niż przed dwiema godzinami.
– Racja. Mam jednak wrażenie, że pan nie wszystko wziął pod uwagę. Po ludziach, którzy tu obozowali od wczorajszego wieczora, przybyli inni, i ci właśnie ruszyli stąd przed dwiema godzinami.
– Inni? Więc pan przypuszcza, że obozowały tutaj dwie oddzielne grupy?
– Bez wątpienia.
– W takim razie może pan będzie łaskaw pomóc nieco mym słabym oczom?
– Chętnie. Ale teraz muszę przejść na przeciwległy brzeg strumienia. Wy zostaniecie tutaj, gdyż nie chciałbym, byście zatarli ślady.
Przeskoczyłem przez wąski strumień. Zbadawszy opuszczony obóz, poleciłem braciom, aby przybyli do mnie wraz z jeńcem i moim wierzchowcem.
– Czy mogę wraz ze starym Timem zbadać również te ślady? – zapytał Jim. – Jestem bardzo ciekaw, czy potrafimy tak czytać ze śladów jak pan. Byłaby to rozkosz prawdziwa!
– Nie mam nic przeciwko temu – odparłem. – Sprawa nie nastręcza trudności dwóm tak wybitnym jednostkom jak bracia Snuffles.
Zsiedli z koni i zaczęli przyglądać się śladom. Z prowadzonej półgłosem rozmowy wyniosłem wrażenie, że doszli do zgodnej konkluzji. Po chwili Jim rzekł:
– Stoimy przed zagadką, którą niełatwo rozwiązać. Jeśli Old Shatterhand twierdzi, że obozowały tu dwie różne grupy, nie myli się z pewnością. Cóż to za druga grupa?
– Ruszyła za pierwszą.
– Ale gdzież są jej ślady? Nie widać ich.
– Przecież ciągną się przed waszym nosem. Skąd przybyli ci ludzie, którzy tu obozowali, i dokąd ruszyli?
– Przybyli z południa; ruszyli na zachód. Ślady są wyraźne, innych nie ma.
– To właśnie pomyłka.
– Pomyłka?
– Przyjrzyjcie się kątowi, jaki tworzą. To przecież nieprawdopodobne, aby westmani tak nadkładali drogi. Ruszyli stąd na zachód, należy więc przypuszczać, że przybyli od wschodu.
– Well. Czyż nie dostrzega pan swym bystrym spojrzeniem, że przybywają od południa?
– Przecież do nie ich ślady!
– Ach! A więc to ślady tamtych?
– Tak. Spójrzcie na wschód. Nic nie widzicie?
Skierowawszy wzrok we wskazanym przeze mnie kierunku, odparł:
– Mam, mam! Na trawie ciągnie się ledwie widoczna smuga. To z pewnością wczorajszy ślad tych, co tu nocowali. Upłynęło tyle czasu, że trawa zdążyła się wyprostować.
– Tak, teraz jesteśmy na dobrej drodze, Mr. Jim.
– A więc nie ulega wątpliwości, że ludzie, o których nam chodzi, przybyli od wschodu i ruszyli dziś na zachód. A ślady idące od południa?
– Wycisnął silny oddział jeźdźców, który przybył z południa i miał zamiar kontynuować podróż na północ. Odkrywszy jednak ten obóz, zboczył na lewo, za pierwszym oddziałem.
– Tak, ma pan zupełną rację, sir. Prawda, stary Timie?
– Yes!
– Z kogóż więc składał się pierwszy oddział, a z kogo drugi? – rzuciłem dla wypróbowania jego sprytu i orientacji.
– Pierwszy składał się z białych, drugi z Indian.
– Na