Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 56
Podpisała się wymyślnym bazgrołem, który zajął połowę kartki. Wydało jej się to bardziej fałszywe niż kiedykolwiek przedtem. Złożyła kartkę, wsunęła ją do koperty, zaadresowała i oparła o lustro. Skończone.
Świetnie. I co teraz?
Znów zrobiło się ciemno. Wstała i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju, zastanawiając się, czy nie wybrać się gdzieś, zanim znów zacznie padać. Ale dokąd mogła pójść? Do kina? Chodziła tam tylko z Jessem. Do Portlandu, aby zrobić obchód sklepów z odzieżą? Mało zabawne. Teraz mogły ją interesować jedynie ciuchy z gumką w pasie. Ciążówki.
Odebrała dziś rano trzy telefony – pierwszy z dobrą wiadomością, drugi z obojętną, trzeci ze złą. Wolałaby, aby kolejność tych wiadomości była odwrotna.
Na zewnątrz zaczęło padać i nadbrzeże jeszcze bardziej pociemniało.
Postanowiła wybrać się na spacer, nie przejmując się deszczem. Świeże powietrze na pewno dobrze jej zrobi. Może zajrzy też do jakiegoś pubu i wypije kufelek piwa. Szczęście w butelce. Może nawet nie szczęście, ale równowaga.
Najpierw zadzwoniła do niej Debbie Smith z Somerworth i oświadczyła, że bardzo chętnie przyjmie ją na współlokatorkę. Prawdę powiedziawszy, było to jej nawet na rękę. Jedna z dwóch dziewczyn, które razem z nią wynajmowały mieszkanie, wyprowadziła się w maju, ponieważ otrzymała posadę sekretarki w hurtowni, a ona i Rhoda nie dawały rady opłacać czynszu bez niej.
„Poza tym obie pochodzimy z wielodzietnych rodzin – dodała. – Płaczące niemowlaki absolutnie nam nie przeszkadzają”.
Fran powiedziała, że będzie gotowa do przeprowadzki na początku lipca, a kiedy odłożyła słuchawkę, poczuła łzy spływające jej po policzkach. Były to łzy ulgi.
Jeśli zdoła wyrwać się z miasta, w którym dorastała, wszystko będzie w porządku. Uwolni się od matki i ojca. Dziecko i samotność pomogą jej jakoś ułożyć sobie życie. Przypomniała sobie, że jakiś gatunek żaby w chwili zagrożenia nadyma się, dwukrotnie powiększając swoje rozmiary, które mają przestraszyć napastnika. Czuła się teraz trochę jak ta żaba, a zagrożeniem było całe miasto i środowisko, w którym żyła. Wiedziała, że nikt nie napiętnuje jej tutaj szkarłatną literą, ale musiała opuścić Ogunquit.
Kiedy wyszła na ulicę, miała wrażenie, że wszyscy jej się przyglądają – oczywiście stali mieszkańcy miasteczka, nie letnicy. Miejscowi zawsze się na kogoś gapili – na pijaczków, na chłopców „z dobrego domu”, przyłapanych na kradzieży w Portlandzie czy Old Orchard Beach, albo na dziewczyny z brzuchem.
Druga wiadomość – ta obojętna – była od Jessa Ridera. Dzwonił z Portlandu i najpierw zatelefonował do niej do domu. Na szczęście zastał Petera, który bez zbędnych komentarzy podał mu jej nowy numer.
– Miałaś w domu spięcia, co? – powiedział, kiedy odebrała.
– Owszem, trochę – odparła wymijająco, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły.
– Twoja matka?
– Dlaczego tak uważasz?
– Wygląda mi na taką osobę. Ma coś w oczach, Frannie. Ten wyraz oczu zdaje się mówić: „Jeśli zastrzelisz moją świętą krowę, ja wykończę twoją”.
Nic na to nie odpowiedziała.
– Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
– Nie uraziłeś – odparła.
Jego wcześniejsze stwierdzenie było całkiem trafne, ale zastanawiała się nad użytym przez niego słowem „urazić”. Nie chciał jej urazić? Nie spodziewała się, że usłyszy to określenie z jego ust. Kiedy twój kochanek zaczyna mówić o „urażaniu cię”, z pewnością nie jest już twoim kochankiem, pomyślała.
– Frannie, moja oferta jest nadal aktualna. Jeżeli powiesz tak, wezmę obrączki i przyjadę do ciebie po południu.
Na rowerze? Miała ochotę się roześmiać, ale wiedziała, że nie powinna tego robić, więc zakryła dłonią mikrofon słuchawki.
Przez kilka ostatnich dni śmiała się i płakała więcej i częściej niż od skończenia piętnastu lat, kiedy po raz pierwszy zaczęła umawiać się na randki.
– Nie, Jess – powiedziała spokojnie.
– Mówię serio! – krzyknął, jakby wiedział, że przed chwilą usiłowała stłumić atak śmiechu.
– Wiem, ale nie jestem jeszcze gotowa na ślub.
Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, dodała w myślach. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą, Jess.
– A co z dzieckiem?
– Urodzę je.
– I oddasz?
– Jeszcze nie podjęłam decyzji.
Przez chwilę milczał, a Fran słyszała głosy dochodzące z sąsiednich pokojów. Przypuszczała, że tamci również mieli swoje problemy. Świat to dramat rozgrywający się na jawie. Wciąż rozglądamy się w poszukiwaniu przewodniego światła – z taką samą nadzieją, z jaką oczekujemy kolejnego dnia.
– Zastanawiam się nad tym dzieckiem… – powiedział w końcu.
Wątpiła, aby rzeczywiście tak było, ale była poruszona jego słowami.
– Jess…
– Dokąd pojedziesz? – zapytał. – Nie możesz spędzić całego lata w Harborside. Jeśli potrzebujesz chaty, rozejrzę się w Portlandzie.
– Mam gdzie się zatrzymać.
– A mogę zapytać gdzie?
– Nie – odparła i zacisnęła wargi ze złości, że nie potrafiła powiedzieć tego w bardziej dyplomatyczny sposób.
– Och… – mruknął i po chwili powiedział ostrożnie: – Czy mogę cię o coś spytać, Frannie? Nie chcę cię znowu wkurzyć, ale naprawdę chciałbym to wiedzieć…
– Możesz spytać – zgodziła się.
Pomyślała, że nie może dać się sprowokować, bo wiedziała, że kiedy Jess wyjeżdża z takim wstępem, będzie musiała wysłuchać jakiegoś ohydnego, nieświadomie szowinistycznego monologu.
– Czy ja w ogóle nie mam żadnych praw? – wydusił z siebie. – Nie mogę dzielić odpowiedzialności i podejmować decyzji na równi z tobą?
Przez chwilę była wkurzona, ale natychmiast się uspokoiła. Jess po prostu próbował bronić własnego zdania. Zawsze lubiła go za jego inteligencję, jednak teraz ta inteligencja mogła być nużąca.
Przez