Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 57
Westchnął.
– Skontaktujesz się ze mną, kiedy już się gdzieś zakotwiczysz?
– Chyba tak.
– Nadal zamierzasz wrócić do szkoły?
– Raczej tak, ale odpuszczę sobie jesienny semestr. Może wezmę dziekankę.
– Jeżeli będziesz mnie potrzebować, Frannie, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Nie zamierzam uciekać.
– Wiem o tym.
– Gdybyś potrzebowała pieniędzy…
– Tak, dzięki.
– Będę w kontakcie. Nie chcę być natrętny, ale chciałbym się z tobą zobaczyć.
– W porządku, Jess.
– Bywaj, Fran.
– Bywaj.
Kiedy odłożyła słuchawkę, uświadomiła sobie, że ich pożegnanie sprawiało wrażenie ostatecznego, choć rozmowa wydawała się niedokończona. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę dlaczego. Oboje nie dodali „kocham cię” – to była najważniejsza różnica.
Zrobiło jej się smutno, ale nic nie mogła na to poradzić.
Ostatni telefon odebrała koło południa – dzwonił jej ojciec. Dwa dni wcześniej poszli razem na lunch i wspomniał, że ostatnia kłótnia bardzo wstrząsnęła jej matką. Nie przyszła w nocy do łóżka, spędziła ją w saloniku, ślęcząc nad starymi zapiskami genealogicznymi. Wpół do dwunastej poszedł do niej zapytać, kiedy zamierza przyjść na górę. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona i stanik koszuli nocnej. Sprawiała wrażenie roztrzęsionej i niezupełnie świadomej tego, co robi. Do podołka przyciskała grubą księgę i nawet na niego nie spojrzała, tylko w dalszym ciągu kartkowała strony. Odparła, że na razie nie jest śpiąca, ale niedługo przyjdzie na górę.
– Miała gorączkę i pociągała nosem – dodał Peter, kiedy siedzieli przy stoliku w Corner’s Lunch, jedząc hamburgery.
Gdy zapytał matkę, czy ma ochotę na szklankę mleka, w ogóle nie odpowiedziała. Następnego dnia znalazł ją śpiącą w fotelu, z książką na podołku. Kiedy się wreszcie obudziła, wyglądała nieco lepiej, ale kichała i kasłała. Nie pozwoliła wezwać doktora Edmontona, twierdząc, że to zwykłe przeziębienie. Postawiła sobie bańki na piersiach, włożyła ciepłą flanelową koszulę i oświadczyła, że jej zatoki zostały już oczyszczone. Peter był jednak innego zdania. Nie wyglądała najlepiej. Mimo iż nie pozwoliła sobie zmierzyć temperatury, domyślał się, że miała gorączkę.
Zadzwonił do Frannie tego samego dnia, niedługo po tym, jak rozszalała się pierwsza burza. Nad zatoką zawisły fioletowoczarne chmury, a potem zaczęło padać. Lekka mżawka bardzo szybko zamieniła się w prawdziwą ulewę. Rozmawiając z ojcem przez telefon, Fran wyglądała przez okno i widziała błyskawice przecinające niebo. Za każdym razem, gdy strzelał piorun, w słuchawce rozlegał się zgrzyt przypominający odgłos towarzyszący przeskakiwaniu igły adaptera przez rowki na płycie.
– Dzisiaj od rana nie wychodzi z łóżka – powiedział Peter. – W końcu zgodziła się, aby Tom Edmonton ją zbadał.
– Już po wizycie?
– Właśnie wyszedł. Uważa, że złapała grypę.
– O Boże… – jęknęła Frannie, zamykając oczy. – To może być groźne dla kobiety w jej wieku.
– Masz rację – odparł ojciec i zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Powiedziałem Tomowi o dziecku i o twojej kłótni z matką. Zajmował się tobą, kiedy byłaś mała, i potrafi trzymać język za zębami. Chciałem wiedzieć, czy ta wasza kłótnia mogła spowodować chorobę, ale zaprzeczył. Grypa to grypa.
– Fiu made who… – mruknęła Frannie.
– Słucham?
– Nieważne – odparła Fran. Jej ojciec miał wiele zainteresowań, lecz nie należał do miłośników AC/DC. – Mów dalej.
– To chyba byłoby już wszystko, kochanie.
Dodał jeszcze, że ostatnio w powietrzu jest sporo tego „tałatajstwa”. To jakaś szczególnie złośliwa odmiana, która przybyła z południa i rozpleniła się w całym Nowym Jorku.
– Ale przesiadywanie nocą w saloniku… – zaczęła Fran.
– Przebywanie w pozycji pionowej powinno jej teraz wyjść na zdrowie… to znaczy jej płucom i oskrzelom.
Nie powiedział nic więcej, lecz Fran wiedziała, że Alberta Edmonton należy do tych samych organizacji co Carla, więc nie musiał tego robić.
– Oboje wiemy, że matka sama się o to prosiła. Jest przewodniczącą Miejskiego Komitetu Historycznego, spędza dwadzieścia godzin tygodniowo w bibliotece, jest sekretarzem Klubu Kobiet i Klubu Miłośników Literatury. Od śmierci Freda prowadziła w mieście doroczny March of Dimes, a ubiegłej zimy zajęła się jeszcze Funduszem Serc. Na dodatek udziela się również w Stowarzyszeniu Geologicznym Południowego Maine. Jest kompletnie wyczerpana. Pewnie między innymi dlatego tak źle cię potraktowała. Edmonton stwierdził, że była idealnym obiektem dla każdego wirusa. Ma już swoje lata, ale nie chce się z tym pogodzić. Pracuje ciężej ode mnie.
– Czy jest bardzo chora, tato?
– Leży w łóżku, pije sok i łyka tabletki, które przepisał jej Tom. Wziąłem wolny dzień, a jutro ma przyjść pani Halliday, żeby z nią posiedzieć. Będą mogły opracować razem plan lipcowego spotkania Towarzystwa Historycznego.
Westchnął, a za oknem strzelił kolejny piorun, wywołując trzask w słuchawce.
Fran zapytała z niepokojem:
– Czy sądzisz, że miałaby coś przeciwko temu, żebym…
– Raczej tak. Daj jej trochę czasu. Dojdzie do siebie.
Cztery godziny później, wciągając na głowę plastikowy kaptur od deszczu, Fran zastanawiała się, czy jej matka rzeczywiście kiedykolwiek dojdzie do siebie. Może gdyby usunęła ciążę, nikt w mieście by się o tym nie dowiedział. Nie, to było raczej mało prawdopodobne. W niedużych miasteczkach plotki rozchodzą się w błyskawicznym tempie. A gdyby zatrzymała dziecko… ale w gruncie rzeczy chyba o tym nie myślała.
Czy aby na pewno? Na pewno?
Kiedy wkładała płaszcz, poczuła ukłucie winy. Jej matka była wyczerpana. Oczywiście, że tak. Fran widziała to wyraźnie, kiedy witała się z nią po powrocie z college’u. Carla miała worki pod oczami, pożółkłą cerę, a w jej włosach, pomimo modnej fryzury i płukanek za trzydzieści dolarów, można było dostrzec ślady siwizny. Niemniej jednak…
Czuła,