Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 84
Fran krzyknęła, cofnęła się gwałtownie i przewróciła stolik nocny. Grzebyki i szczotki ojca, budzik, kilka monet i inne drobiazgi posypały się na podłogę.
A potem pojawił się ten smród – gnilny odór gazów zbierających się w rozkładającym się ciele. Kiedy do niej dotarł, ostatnia warstwa ułudy, jaką się otoczyła, pękła i Fran uświadomiła sobie straszną prawdę.
Osunęła się na klęczki, ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Nie grzebała dużej lalki czy manekina, zamierzała pochować własnego ojca, a wokół niej w powietrzu unosiły się pozostałości jego ziemskiego istnienia. Wkrótce nawet one się rozwieją.
Cały świat poszarzał, a własny przejmujący szloch wydał jej się nagle dziwnie odległy, jak gdyby wypływał z ust kogoś innego, jakiejś postaci z filmu lub telewizyjnej opery mydlanej.
Po pewnym czasie – nie wiedziała jak długim – powoli zaczęła wracać do rzeczywistości, jednocześnie przypominając sobie, co ją czekało. Musiała to zrobić, choć nigdy wcześniej tego nie robiła i nie sądziła, że kiedykolwiek do tego dojdzie.
Podeszła i odwróciła ciało ojca. Czknął jeszcze raz, lecz już nie tak donośnie.
Pocałowała go w czoło.
– Kocham cię, tato – powiedziała. – Bardzo cię kocham.
Jej łzy spadły na szarą twarz zmarłego. Zdjęła mu piżamę i przebrała go w jego najlepszy garnitur, nie zwracając uwagi na tępe pulsowanie w karku, ból w szyi i plecach oraz mdlejące ramiona, gdy unosiła bezwładne ciało. Aby zawiązać krawat, podłożyła ojcu pod głowę dwa tomy Księgi wiedzy. W dolnej szufladzie pod skarpetkami znalazła medale, które otrzymał, służąc w wojsku: Purpurowe Serce, odznaczenia za wzorową służbę, baretki za udział w jakiejś kampanii i Brązową Gwiazdę, którą zdobył w Korei. Przypięła je do marynarki na jego piersi. Potem przyniosła z łazienki puder Johnson’s Baby i upudrowała mu twarz. Zapach talku, słodki i nostalgiczny, znów wycisnął jej łzy z oczu. Była cała mokra od potu, a pod oczami zrobiły jej się wielkie ciemne sińce.
Przykryła zwłoki, przyniosła matczyne przybory do szycia, zszyła całun i poprawiła swoje dzieło drugim ściegiem. Postękując z wysiłku, z gardłem ściśniętym od płaczu, ułożyła ciało ojca na podłodze i odpoczęła. Kiedy uznała, że wróciły jej siły, podźwignęła trupa do pozycji półleżącej, dociągnęła go do szczytu schodów i najdelikatniej jak potrafiła, zwlokła na parter. Tam znów odpoczęła. Miała przyspieszony i świszczący oddech, a ból w skroniach wciąż narastał, jakby w jej mózgu ktoś raz po raz zatapiał rozpalone do białości żelazo.
Przeciągnęła trupa przez hol, kuchnię i wywlokła na wreandę. Potem zniosła go po schodach. Złocisty blask zapowiadał rychłe nadejście wieczoru. Znowu pozwoliła sobie na chwilę wytchnienia; usiadła przy zwłokach, opierając głowę na kolanach, i płakała, kołysząc się w przód i w tył. W ogrodzie słychać było świergot ptaków.
Po paru minutach wstała i zaciągnęła trupa do wykopanego dołu.
W końcu było po wszystkim. Zanim ostatnie grudki ziemi znalazły się na swoim miejscu (nakładała ją rękoma, klęcząc nad ciałem ojca), zrobiła się za kwadrans dziesiąta. Frannie cała była ubrudzona ziemią, tylko skóra wokół jej oczu pozostała biała, obmywana płynącymi niemal bez przerwy łzami. Dygotała z wyczerpania, a pozlepiane w strąki włosy przywarły jej do czoła, karku i policzków.
– Spoczywaj w pokoju, tato – wyszeptała.
Zaniosła łopatę do warsztatu i cisnęła ją w kąt. Wchodząc na werandę po sześciu niskich schodkach, musiała dwa razy przystanąć i odpocząć. Przeszła przez kuchnię, nie zapalając światła, zrzuciła trampki i weszła do saloniku.
Kiedy wreszcie padła ciężko na tapczan, prawie natychmiast zasnęła.
We śnie znów wchodziła po schodach i szła do ojca, aby wypełnić swój obowiązek i pogrzebać go. Ale gdy dotarła do pokoju, ujrzała, że zwłoki są już nakryte obrusem i przepełniające ją uczucie smutku zastąpił śmiertelny strach. Przeszła przez tonący w mroku pokój, choć wcale tego nie chciała – pragnęła uciec stąd jak najdalej, jednak nie mogła się zatrzymać. Obrus błyszczał pośród cieni, skrząc się upiornie.
I wtedy zrozumiała.
To, co spoczywało pod materiałem, nie było jej ojcem. I wcale nie było martwe. Leżał tam ktoś – lub może raczej coś – pełen mrocznego życia i plugawej radości. Wiedziała, że musi zdjąć z niego całun, choć bardzo się tego bała.
Wyciągnęła rękę nad obrusem i zdarła go z leżącego jednym szybkim ruchem.
Czuła, że się uśmiecha, choć tak naprawdę nie widziała jego twarzy. Płynęła od niego fala straszliwego, mrożącego krew w żyłach chłodu. Nie dostrzegała jego twarzy, lecz widziała podarunek, który to upiorne widmo przyniosło jej jeszcze nienarodzonemu dziecku – zdeformowany, poskręcany wieszak.
Wybiegła z pokoju i uciekając przed tym koszmarem, wynurzyła się na powierzchnię snu.
Budząc się na krótko o trzeciej w nocy wśród mroków saloniku, czuła, że jej ciało unosi się na falach spienionego oceanu grozy. Sen, zanikający już i zapominany, pozostawił po sobie jedynie uczucie, że nadciąga coś złowieszczego i nieuchronnego. Tkwiąc jeszcze pomiędzy snem a jawą, pomyślała: „To on, Wędrowiec, człowiek bez twarzy”.
Zaraz potem znowu zasnęła i tym razem nic się jej nie przyśniło, a gdy obudziła się rano, nie pamiętała już snu, który tak ją przeraził. Ale kiedy pomyślała o dziecku, które nosiła w swym łonie, poczuła nagły przypływ wojowniczej opiekuńczości. To dziwne uczucie zaniepokoiło ją i przestraszyło swoją głębią i intensywnością.
ROZDZIAŁ 29
Tego samego wieczoru, kiedy Larry Underwood spał z Ritą Blakemoor, a Frannie Goldsmith samotnie, śniąc swój makabryczny sen, Stuart Redman czekał na Eldera. Czekał od trzech dni i tym razem Elder go nie zawiódł.
Parę minut po południu dwudziestego czwartego czerwca pojawił się w jego pokoju wraz z dwoma pielęgniarzami i zabrali mu telewizor. Kiedy pielęgniarze wynosili odbiornik, Elder stał z boku i trzymając rewolwer (owinięty w plastikowy worek), celował w Stu. Ale on ostatnimi czasy wcale nie miał ochoty oglądać telewizji – na ekranie działy się zbyt przerażające rzeczy. Kto by chciał oglądać taki porąbany szajs. Prawie przez cały czas stał przy zakratowanym oknie, spoglądając na miasto i rzekę poniżej. Jak powiedział kiedyś pewien facet: „Nie potrzebujesz meteorologa, aby wiedzieć, skąd wieje wiatr”.
Kominy fabryki tekstylnej już nie dymiły. Pasma wylewanych do rzeki barwników zniknęły, woda znów była czysta jak dawniej. Większość aut, błyszczących i wyglądających z tej odległości jak dziecięce zabawki, opuściła parking, by nigdy nie powrócić do miasta. Wczoraj, dwudziestego szóstego,