Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik страница 2

Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik

Скачать книгу

walczysz, to nie myśl o zwycięstwie, lecz czyń wszystko, aby nie przegrać. Jeśli bowiem nie zostaniesz pokonany, to pewnikiem zwyciężysz.

      Rozdział pierwszy

      Wróciliśmy do Gniezna późną jesienią, roku pańskiego 1000. Natychmiast udałem się do gospody, w której zostawiłem Welewitkę i Jaśka, zwanego Turem. Karczmarz powitał mnie w progu, mówiąc:

      − Witaj, panie. Jak dobrze widzieć cię całego i zdrowego.

      − Witaj, gospodarzu – odparłem. − Mówże, co z Welewitką i dzieckiem?

      Oberżysta uśmiechnął się szeroko i rzekł:

      − Nie ma powodu do obaw, panie. Poród się udał. Matka jest zdrowa i radosna, a niemowlę dobrze się chowa. Oboje przebywają na górze w najobszerniejszej izbie.

      Odetchnąłem głęboko, słysząc dobre wieści. Zaraz też wszedłem do oberży i przemierzyłem długim krokiem izbę biesiadną, nie zważając na siedzących przy stołach ludzi. Wspiąłem się na górę po skrzypiących schodach, wiodących do wąskiego korytarza. Po obu jego stronach znajdowało się kilka niewielkich pomieszczeń. Podszedłem do jednego z nich i zastukałem w drzwi. Nie było odpowiedzi, więc powtórzyłem pukanie. Usłyszałem zgrzyt odciąganego rygla i po chwili odrzwia rozwarły się.

      Stała w nich smukła niewiasta z rozpuszczonymi włosami, odziana w lnianą, zabarwioną na różowo szatę. Jej oczy, zielone niczym szmaragdy, wpatrywały się we mnie ze zdumieniem i radością. Była to oczywiście Welewitka.

      Padliśmy sobie w objęcia, jak przystało na stęsknionych kochanków. Całowaliśmy się długo i namiętnie. Gdy wreszcie odkleiliśmy się od siebie, dziewczyna wprowadziła mnie do izby i wskazała na niewielką kołyskę, zrobioną z drewna oraz wikliny. Podszedłem do niej i ujrzałem śpiące dziecko, okryte szczelnie kołdrą z ptasiego puchu.

      − To piękna dziewczynka – rzekła Welewitka, z dumą głosie – Nazwałam ją Marzanna.

      − Dobre imię dla niewiasty – odparłem. – Jak przebiegł poród?

      − Dobrze, lecz byłoby ciężko, gdyby nie pomoc Matki Najświętszej i książęcego medyka.

      − Skąd wiesz, że pomogła ci matka Chrystusa?

      − Czułam jej bliskość w najcięższych chwilach.

      − Cóż, skoro tak mówisz. Gdzie kupiłaś kołyskę?

      − Nie kupiłam. Jaśko ją zrobił na moją prośbę. Ma wiele ukrytych talentów.

      − Owszem, a największym spośród nich jest podkochiwanie się w cudzych kobietach.

      Welewitka zaśmiała się cicho, stwierdzając:

      − Nie oceniaj go zbyt surowo. Podczas gdy ty walczyłeś z wrogiem na morzu, on musiał tkwić tu ze mną i dobrze się spisał. Dbał o mnie i nie odstępował na krok.

      − Skoro tak, to gdzie teraz jest ów niezastąpiony stróż?

      − Zjawi się niebawem. Wysłałam go do bartników po miód.

      Jakby na potwierdzenie tych słów do izby wszedł Jaśko z garncem miodu w rękach. Zobaczył mnie i uśmiechnął się szczerze.

      − Witaj, Gniewomirze – rzekł na powitanie. – Okryłeś się wielką chwałą. Wieści o śmierci króla Olafa i Elfhelma Smoczego Łba już do nas dotarły. Chciałbym zobaczyć młot, który zdobyłeś.

      − Wkrótce go ujrzysz, przyjacielu – odparłem. – Musisz też poznać nowych członków naszej drużyny.

      − Nie mogę się doczekać. Gospodarz zaprasza cię na posiłek do izby biesiadnej. Proponuje pieczoną gęś w ziołowym sosie.

      Nim zdążyłem odpowiedzieć, usłyszałem płacz dziecka. To Marzanna przebudziła się i zakwiliła głośno. Matka wzięła ją w ramiona i podeszła do mnie, nucąc cicho jakąś kołysankę. Łagodnie dotknąłem policzka córki, która nadal nie przestawała płakać. Nie znała mnie jeszcze, więc nie mogłem jej uspokoić. Kiedy zbliżył się Jaśko, dziewuszka umilkła i wyciągnęła do niego drobną rączkę. Sytuacja przybrała niezręczny obrót, lecz Welewitka wybrnęła z niej, mówiąc:

      − Idźcie coś zjeść, a ja w tym czasie nakarmię Marzankę.

      − Dobra myśl – stwierdziłem, spoglądając na Jaśka. – Chodźmy, przyjacielu.

      Jeszcze przed Bożym Narodzeniem Welewitka została moją żoną. Ksiądz Teobald niejako wymusił na nas małżeństwo, twierdząc, że nasze życie nie będzie szczęśliwe, jeśli nie przysięgniemy sobie wierności w obliczu Boga. Ja nie byłem orędownikiem tego pomysłu, lecz Welewitka dała wiarę słowu kapłana i ostatecznie wyprosiła moją zgodę. Nie musiała długo nalegać, gdyż nie potrafiłem niczego jej odmówić.

      Do dziś pamiętam ten wczesny świt, w którego blasku odbywałem swoją pierwszą spowiedź. Klęczałem w naszej izbie przed stojącym księdzem Teobaldem usiłując pojąć, po co to wszystko? Nie rozumiałem, dlaczego mam żałować tego, iż udało mi się dokonać pomsty. Dla Ludzi Północy była to przecież sprawa honoru.

      − Nie powinieneś się radować śmiercią swego wroga – tłumaczył spokojnie kapłan.

      − Gdybym go nie zabił, to byłbyś martwy – przypomniałem mu.

      − Być może. Już nieraz zapewniałem, że jestem ci wdzięczny za wybawienie z rąk tego ludzkiego potwora, lecz pragnienie zemsty jest samo w sobie złe.

      Spieraliśmy się tak przez długi czas. Wreszcie duchowny postanowił udzielić mi rozgrzeszenia, jednakże pod pewnym warunkiem. Musiałem obiecać, że przy kolejnej spowiedzi będę bardziej świadomy swoich grzechów. Spowiednik wyznaczył mi też pokutę, polegającą na regularnej i szczerej modlitwie. Kiedy niechętnie przystałem na wymienione przez niego warunki, pozwolił mi wreszcie ucałować srebrny krucyfiks i oznajmił:

      − Twoje grzechy są odpuszczone.

      Następnie Teobald zabrał mnie i Welewitkę na poranną mszę do gnieźnieńskiego kościoła. Wysłuchaliśmy wielu modlitw i pieśni w języku łacińskim, którego wówczas nie znałem. Pod koniec uroczystości przyjąłem chrześcijański opłatek, zwany Najświętszym Sakramentem. Wyglądał jak zwyczajny kawałek chleba, lecz ksiądz zapewniał, że jest Ciałem Chrystusa gwarantującym zmartwychwstanie i życie wieczne.

      Po mszy zostaliśmy w Domu Bożym, czekając, aż opustoszeje. Kiedy wrota kościoła zatrzasnęły się za ostatnim z wiernych, Teobald udzielił nam ślubu. Zgodę na nasze zaślubiny w tej świątyni wyprosił ponoć u samego biskupa Ungera.

      Staliśmy nieopodal grobowca wyświęconego niedawno męczennika Wojciecha. Ja byłem w pełnej zbroi, lecz bez broni. Welewitka z kolei przyodziana była w piękny płaszcz z lisich futer. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Obiecaliśmy sobie wieczną miłość i wierność, po czym Teobald rzekł:

      − Teraz

Скачать книгу