Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik страница 6
Wieczorami siadywaliśmy z Welewitką na łożu i obserwowaliśmy nasze dzieci. Dwuletnia Marzanna swobodnie hasała po izbie, zachęcając do zabawy naszego psa. Roczny Wojmir stawiał pierwsze, niepewne kroki. Chciał nadążyć za siostrą i przez to sam szybko uczył się chodzić. Przyjemnie było patrzeć, jak dzieci z każdym dniem nabierają sił. Sprawiały one, że nasz świat stawał się piękniejszy.
Nadeszła wiosna, roku pańskiego 1003. Niewiasty wreszcie ukończyły szycie żagla. Był to piękny jasnobłękitny kawał płótna. Welewitka wyhaftowała na nim czarnego wilka Fenrira trzymającego słońce w rozwartej paszczy.
Było to nawiązanie do Ragnaröku, który − według prastarych wierzeń, nastąpi gdy wilk Fenrir połknie słońce i pożre Odyna, władcę bogów.
Cieszyliśmy się bardzo, kiedy żagiel, przymocowany rejami do masztu, załopotał wreszcie na wietrze. Teobald dokonał poświęcenia statku, skrapiając jego kadłub święconą wodą. Angward chciał powtórzyć cały obrzęd zajęczą krwią, lecz ksiądz stanowczo się temu sprzeciwił. Stwierdził, iż nie należy mieszać religijnych obrzędów z pogańskimi gusłami.
Kiedy ten drobny spór został zakończony, jako pierwszy wkroczyłem na pokład okrętu. Podszedłem wolno do masztu, czując pod stopami znajome skrzypienie desek. Wydobyłem z niewielkiej pochwy nóż ubabrany we krwi patroszonego wcześniej dzika. Przytknąłem płaz broni do masztu i wykrzyczałem na całe gardło.
− Będziesz się zwał Ragnarök!
Nie mogłem wymyśleć odpowiedniejszej nazwy dla mojej nowej łodzi. Miała być ona zapowiedzią zguby dla naszych wrogów. Moi Normanowie przyjęli ją okrzykami radości. Bałtowie i Słowianie pomrukiwali z cicha. Tylko Teobald znów się sprzeciwił, lecz tym razem musiał dać za wygraną.
Tamtego dnia odbyliśmy dziewiczy rejs. Jak dobrze było znów poczuć na twarzy morską bryzę. Nasz nowy statek był wspaniały. Jego dziób z gracją rozbijał spienione fale. Wiosło sterowe było idealnie wyważone. Maszt prawie wcale nie skrzypiał. Żagiel poddawał się wiatrowi z prawdziwym wdziękiem.
Niemal codziennie patrolowaliśmy wybrzeże, wypatrując morskich rozbójników, których można by było złupić.
Latem wzięliśmy udział w wyprawie na ziemie Prusów. Nasza łódź prowadziła kilka jednostek z Gdańska i Kołobrzegu. Prusowie nie byli jednak głupcami i spodziewali się napaści. Kiedy dotarliśmy do ich ziem, czekały tam na nas opuszczone, nadbrzeżne wioski, które szybko puściliśmy z dymem. Tylko w jednej osadzie znaleźliśmy chłopca ukrywającego się w oborze z dwiema krowami. Zwierzęta poszły pod nóż, a chłopcem zaopiekował się Jaśko Tur.
Stopniowo napływały też wieści dotyczące poczynań księcia Bolesława. Wojska naszego władcy zagarnęły Łużyce i Milsko oraz wkroczyły do Czech. Powiadano, że książę kazał oślepić swego imiennika, Bolesława Rudego i sam umościł się wygodnie na praskim tronie. Prowadził też nieustanne pertraktacje z nowym królem niemieckim Henrykiem II, który żądał od niego hołdu ze zdobytych ziem. Jak widać, sytuacja na południu pozostawała napięta.
Jesienią przypłynął do Gniewogardu pewien szwedzki handlarz, który nazywał się Odinar Otarsson. Oszacowałem jego wiek na pięćdziesiąt wiosen. Był to człek niewysoki, lecz krępy. Jego siwa broda i bystro patrzące szare oczy znamionowały przebiegłość oraz doświadczenie w rzemiośle kupieckim.
Ów Odinar przywiózł na swojej knarze metalowe pręty i sztaby z miękkiej oraz twardej stali. Kowal stwierdził, że to metal najwyższej jakości. Dlatego zaprosiłem handlarza do swego domu, aby dobić z nim targu. Welewitka ugościła go miską rybnego rosołu i pajdą pszennego chleba. Kupiec jadł z apetytem, spoglądając co chwila na moją żonę. Nie byłem tym zagniewany, gdyż Welewitka była naprawdę piękna. Nic więc dziwnego, że mężczyźni wodzili za nią wzrokiem. Po długiej rozmowie doszliśmy do porozumienia. Udało mi się nabyć metal za dobrą cenę. Jaksa był bardzo zadowolony, podobnie jak Odinar, który pożegnał się i odpłynął.
Wkrótce okazało się, że szwedzki handlarz pozostawił na plaży drewnianą skrzynię. Zaciekawiony podszedłem do niej i podważyłem wieko nożem. Gdy odskoczyło ze zdumieniem stwierdziłem, że skrzynia jest po brzegi wypełniona solą. Ogarnął mnie niepokój, więc ostrożnie wsadziłem dłoń do skrzyni i pogrzebałem w soli. Natrafiłem na duży, okrągły przedmiot, który okazał się zakonserwowaną, ludzką czaszką. Niemal natychmiast ją rozpoznałem, gdyż była to głowa Arnulfa Kulawego.
Od razu pojąłem, w czym rzecz. Mój przyrodni brat domyślił się wreszcie, że Ismira nie jest jego dzieckiem i przesłał mi wiadomość. Wiedziałem, że Jorund odbudował Egilsgard. Skoro Arnulf Kulawy został zabity, jego osada najprawdopodobniej spłonęła. Martwiłem się o Ingborgę oraz Ismirę. Nie wiedziałem, czy niewiasty żyją. Ogarnięty furią Jorund mógł pozbawić je życia lub uwięzić. Nie miałem sposobności, aby to sprawdzić. Musiałem mieć się na baczności, gdyż wiedziałem, że mój brat nie zrezygnuje z zemsty.
Do dwóch wiosek rybackich, znajdujących się nieopodal morskiego brzegu, wysłałem po dziesięciu strażników. Mieli oni w razie niebezpieczeństwa pomóc wieśniakom oraz zapowiedzieć przybycie wroga dźwiękiem rogu. Potroiłem również warty przy naszym drakkarze. Nakazałem też, aby zbudowano solidny hangar nadający się do obrony, w którym łódź miała być trzymana przez okres zimowy. Pomimo obaw, niebezpieczeństwo nie pojawiło się i jesień minęła w spokoju.
Zimą Marzanna przeziębiła się i ciężko zachorzała. Powaliła ją gorączka, która nie chciała spaść. Siedzieliśmy przy niej dniem i nocą. Welewitka podawała dziewczynce przeróżne mikstury z ziół. Każdego dnia Teobald odprawiał mszę świętą w jej intencji. Mimo tych starań, bardzo baliśmy się o życie dziecka. Ostatecznie jednak leki zadziałały i Marzanna ozdrowiała. Nie skrywaliśmy naszej radości i dziękowaliśmy głośno Bogu za ten cud. Szczerze przyznaję, że od tamtej pory chętniej i częściej zachodziłem do naszej kaplicy.
Wiosną, roku pańskiego 1004, nasz spokój został zakłócony. Na jedną z moich rybackich wiosek napadli morscy rozbójnicy. Na szczęście strażnicy w porę dostrzegli wrogów i pomogli wieśniakom w ucieczce. Zaalarmowali też mieszkańców Gniewogardu trzykrotnym dźwiękiem rogu. Nim jednak nadbiegliśmy z mieczami w dłoniach, intruzi podpalili już rybackie chatki i odpłynęli w dal.
Lamentom chłopów, bab i dzieci, spoglądających na swoje płonące domostwa, nie było końca. Wieśniacy uspokoili się dopiero wówczas, kiedy obiecałem im pomoc w odbudowie wsi. Niemal natychmiast zabraliśmy się do pracy. Drewna mieliśmy pod dostatkiem. Na szczęście nie musieliśmy odbudowywać ochronnej palisady otaczającej wioskę, gdyż nie ucierpiała. Wzmocniliśmy tylko bramę metalową sztabą, aby trudniej ją było wyłamać. Po zakończeniu napraw chłopi obiecali, że będą bardziej czujni i odważniejsi w obliczu wroga.
Tamta wiosna i lato obfitowały w niespodziewane napaści. Spłonęło kilka wiosek, położonych nieopodal Gdańska i Kołobrzegu. Przerażeni pogorzelcy pukali do bram większych grodów. Zatonęła również jedna z łodzi