Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik страница 9

Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik

Скачать книгу

blisko mojej głowy. Naparliśmy na siebie i zderzyliśmy się piersiami. W mgnieniu oka zaparło mi dech, na szczęście ledwie na chwilę. Jorund został odrzucony do tyłu, lecz zdołał utrzymać równowagę. Nie zwlekając natarł ponownie. Przyklęknąłem na jedno kolano, przyjmując cios topora na tarczę, uniesioną wysoko nad głowę. Poczułem, jak żelazo zagłębia się w drewnie i wtedy wyprowadziłem szybkie cięcie w nogi rywala. Jorund puścił trzonek tkwiącego w mojej tarczy topora i odskoczył. Podniosłem się z przyklęku, jednocześnie odrzucając zniszczoną tarczę daleko poza pole walki. Następnie wydobyłem zakrzywioną szablę. Mój brat, pozbawiony topora, musiał sięgnąć po miecz.

      − Nauczyłeś się walczyć, Oli – burknął.

      − A ty nie nauczyłeś się cierpliwości – stwierdziłem i zaatakowałem.

      Nacierałem na niego szybko i gwałtownie, wykonując zamaszyste cięcia. Jorund ustawił się bokiem i przyjmując moje ciosy na tarczę, stopniowo ustępował pola. Gdy jego prawa stopa dotykała już leszczynowych gałązek, zdecydował się na desperacki atak. Jego miecz śmignął z szybkością atakującego węża. Zdradzieckie pchnięcie było skierowane prosto w moje usta. Gdyby dotarło do celu, zginąłbym niechybnie. Znałem jednak brata, więc spodziewałem się podobnego ataku i w ostatniej chwili wykonałem unik w bok. Poczułem, jak ostrze jorundowego miecza zacięło lekko mój policzek, niczym niewprawnie trzymana brzytwa. W odpowiedzi wykonałem cięcie na przedramię wysuniętej do przodu ręki przeciwnika. Ostrze szabli przecięło kolczugę i naruszyło mięśnie. Trysnęła krew. Jorund syknął z bólu i rozwarł dłoń. Jego klinga upadła na piach. Rozwścieczony, próbował uderzyć mnie strzępkami rozbitej tarczy, lecz ja byłem szybszy. Zdzieliłem go płazem własnego miecza prosto w czoło. Dobrze wiedziałem, że hełm złagodzi uderzenie. Mój cios był jednak na tyle silny, że ogłuszył brata. Jorund upadł na ziemię, jak rażony gromem.

      Widząc to, moi ludzie wznieśli radosne okrzyki. Jorundowi wojowie milczeli. Ich twarze były ponure i wrogie, gdyż nie wiedzieli, co teraz z nimi będzie.

      Stojąc nad nieprzytomnym bratem, dotknąłem prawą dłonią policzka, z którego ciekła krew. Z ulgą stwierdziłem, że rana nie jest groźna i powinna rychło się zabliźnić. Kiedy wreszcie ucichły wiwaty rzekłem:

      − Weźcie zamroczonego jarla i zanieście go na Ragnarök. Jaćwież i Walgierz podeszli, aby wykonać rozkaz. Wprawnie schwycili ogłuszonego Jorunda i zanieśli go na łódź.

      − Nie zapomnijcie go skrępować! – Zawołałem za nimi. Przestąpiłem gałęzie leszczyny i podszedłem do ludzi mego brata, którzy zbili się w ciasną gromadę i spoglądali na mnie nieufnie. Wiedziałem, że ich broń jest gotowa do użycia.

      − Czy któryś z was walczył w cieśninie Sund? – zapytałem.

      Dwudziestu czterech wojów uniosło ręce.

      − Czy wiecie jak zginął Elfhelm? – znów spytałem.

      − Wiemy, panie – odparł ktoś. – Widziałem z pokładu statku, na którym przyszło mi walczyć, jak powaliłeś Smoczego Łba.

      − Jak cię zwą?

      − Thorgils Bjarnasson, panie.

      − Chciałbyś mi służyć, Thorgilsie?

      − Tak, panie.

      − Zatem witaj w mojej załodze.

      − Dziękuję, panie – wyjąkał niepewnie Thorgils. Powiodłem wzrokiem po pozostałych, którzy nadal uparcie milczeli. Nie chciałem przeciągać tej chwili, więc znów odezwałem się pierwszy.

      − Nie macie już wodza, gdyż wasz jarl został pojmany – stwierdziłem. – Wasz piękny okręt również zostanie zabrany lub spalony. Możecie jednak go zachować i służyć mi wiernie.

      − Możemy też walczyć o swoje życie – odburknął Karir.

      − Czekałaby was tylko honorowa śmierć, bo nie macie szansy na zwycięstwo, lecz nawet gdyby wam się udało to dokąd popłyniecie?

      − Tam, gdzie poniesie wiatr.

      − Właśnie. Będziecie błąkać się po Midgardzie zdani na kaprysy losu, jak pozbawiona przywódcy banda zbójów. Przy mnie zaś czeka was krwawa walka i wielka sława oraz nieprzebrane bogactwa.

      − Dajesz nam słowo?

      − Tak. Powołuję się na wszystkich bogów, jakich znam. Kiedy przebrzmiały te słowa, Karir podszedł i podał mi rękojeść swego miecza, sam trzymając za ostrze.

      − Będę ci służył, jarlu Gniewomirze, aż do śmierci mojej lub twojej – rzekł. – Przysięgam na Thora i Odyna.

      − Dziękuję ci za twe odważne słowa, Karirze Helgarssonie – odparłem. – Obiecuję, że nagroda cię nie ominie.

      − Liczę na to, jarlu Gniewomirze. Twój ojciec byłby z ciebie dumny.

      − Może jest, jeśli patrzy z Walhalli. Któż to wie. Puściłem broń Karira i czekałem. Pozostali wojownicy podchodzili i ceremonia powtarzała się. Czterdziestu pięciu ludzi złożyło mi przysięgę wierności. Ci, którzy odmówili, zniknęli w lesie.

      − Trzeba nam odpłynąć, nim miejscowy jarl dowie się o wszystkim – orzekł Ingwar.

      − Zgadzam się – odparłem.

      Szybko opuściliśmy brzegi Bornholmu. Angward, który objął dowodzenie na Nocnym Łowcy, nakazał niezwłocznie odwrócić łódź dziobem ku morzu. Nasze dwa drakkary obrały kurs na Gniewogard. Płynęliśmy do domu.

      Początkowo podróż przebiegała bez większych trudności. Dziób naszej łodzi rozcinał spienione fale. Podwieszony na rejach żagiel wydymał się na wietrze. Maszt skrzypiał cicho. Kierujący wiosłem sterowym Kolgrim spokojnie prowadził Ragnarök. Dowodzony przez Ingwara Nocny Łowca płynął obok nas przy prawej burcie.

      Pod wieczór jednak warunki się pogorszyły. Zerwał się silny i porywisty wiatr, który stopniowo narastał. Z zakrywających niebo ciemnych chmur zaczął gęsto padać marznący deszcz. Ponadto Thor wywołał potężną burzę, uderzając Mjolnirem w kowadło. Gromowe huki były ogłuszające. Jaskrawożółte błyskawice rozświetlały niebo, bijąc w spienioną wodę.

      Musieliśmy znacząco zboczyć z właściwego kursu, aby uniknąć zatopienia. Przy pomocy wioseł udało nam się dotrzeć do słowiańskiego brzegu i rzucić kotwice. Nasze drakkary zacumowały bezpiecznie. Przemoczeni do suchej nitki, wyszliśmy na ląd. Szybko zbudowaliśmy kilka prostych namiotów z patyków i starego płótna. Siedzieliśmy w nich skuleni, posilając się suszonym mięsem. Patrzyliśmy, jak szybko zapoda zmrok.

      W jednym z naprędce skleconych szałasów tłoczyło się pięciu ludzi: Ja, Ingwar, Angward, Jaćwież i Jorund. Mój przyrodni brat nie miał broni, lecz nadal nosił sfatygowaną kolczugę, którą mu pozostawiłem. Po posiłku moi przyjaciele zmiarkowali, że chcę pogawędzić z bratem w cztery oczy. Dlatego rozmyślnie wyszli na dwór, niby za potrzebą. Jorund nie czekał długo i szybko przeszedł do rzeczy. Spojrzał na mnie z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy i rzekł:

      −

Скачать книгу