Przekleństwa niewinności. Jeffrey Eugenides
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides страница 13
– To było coś na kształt zakładu pogrzebowego i schowka na szczotki naraz. Te wszystkie kwiaty. Ten cały kurz.
Chciał się cofnąć w jaśminowy prąd, ale gdy tak stał, słuchając deszczu uderzającego w kafelki łazienkowe i zmywającego ślady stóp dziewcząt, usłyszał głosy. Szybko obszedł przedpokój, głośno wzywając panią Lisbon, ale ona się nie odezwała. Wrócił do schodów i już zaczął po nich schodzić, gdy przez częściowo otwarte drzwi zobaczył córki Lisbonów.
– W tamtym momencie te dziewczęta nie miały zamiaru powtarzać błędu, jaki popełniła Cecilia. Wiem, że teraz wszyscy myślą, że one to zaplanowały albo że my nie zajęliśmy się tym w odpowiedni sposób, ale wtedy były nie mniej wstrząśnięte niż ja.
Ojciec Moody delikatnie zastukał w drzwi i zapytał, czy może wejść.
– Siedziały razem na podłodze i widziałem, że płakały. Sądzę, że zorganizowały sobie coś w rodzaju piżamowego przyjęcia. Wszędzie były rozłożone poduszki. Wstyd mi o tym mówić, a pamiętam nawet, że sam siebie zrugałem za taką myśl, ale nie miałem żadnych wątpliwości: nie wykąpały się.
Zapytaliśmy ojca Moody’ego, czy rozmawiał z dziewczętami o śmierci Cecilii albo o ich żalu po jej stracie, ale powiedział, że do tego nie doszło.
– Próbowałem kilka razy, ale nie podjęły tematu. Nauczyłem się, że tego nie można narzucić. Musi być na to odpowiedni czas i chęć.
Kiedy poprosiliśmy go o podsumowanie w dwóch słowach wrażenia, jaki zrobił na nim w tym momencie stan emocjonalny dziewcząt, odpowiedział:
– Przybite, ale nie załamane.
Przez kilka pierwszych dni po pogrzebie nasze zainteresowanie siostrami Lisbon ciągle wzrastało. Ich piękno, już i tak intrygujące, wzbogaciło się o jakieś nowe, tajemnicze cierpienie, doskonale nieme, widoczne w siności podpuchniętych oczu czy też w sposobie, w jaki czasami zatrzymywały się w pół kroku, spoglądały w dół i potrząsały głowami, jakby nie zgadzając się z życiem. Z żalu zaczęły włóczyć się bez celu. Słyszeliśmy opowieści o tym, że dziewczęta wałęsały się przez Eastland, wzdłuż oświetlonego centrum handlowego z cichutko szemrzącymi fontannami i hot dogami nadzianymi na pręty pod soluksem. Od czasu do czasu brały w rękę bluzkę czy sukienkę, ale niczego nie kupowały. Woody Clabault widział Lux Lisbon rozmawiającą z członkami gangu motocyklowego przed sklepem Hudsona. Jeden z motocyklistów zaprosił ją na przejażdżkę, a ona tylko spojrzała w kierunku oddalonego o ponad dziesięć mil domu i zgodziła się. Objęła go w pasie. Motocyklista kopniakiem zapalił swoją maszynę. Później widziano Lux idącą samotnie do domu i niosącą buty w ręku.
Wylegiwaliśmy się na ścinkach wykładziny w piwnicy Kriegersów i wymyślaliśmy różne sposoby pocieszania sióstr Lisbon. Niektórzy z nas chcieli położyć się obok nich na trawie albo grać na gitarze i śpiewać im piosenki. Paul Baldino chciał zabrać je na Metro Beach, aby wszystkie mogły się opalić. Chase Buell, coraz bardziej ulegający wpływom swojego ojca, członka ruchu Christian Science, powiedział tylko, że dziewczyny potrzebowały „pomocy nie z tego świata”. Ale gdy spytaliśmy go, co konkretnie ma na myśli, wzruszył ramionami i odrzekł:
– Nic takiego.
Tak mówił, ale nieraz widzieliśmy go, jak kuca pod drzewem i z zamkniętymi oczami porusza wargami, gdy dziewczyny przechodziły obok.
Jednak nie wszyscy myśleli o tych dziewczętach. Jeszcze przed pogrzebem Cecilii niektórzy ludzie ciągle mówili o jednym: o niebezpieczeństwie, jakie stwarzał płot, na który spadła.
– Taki wypadek musiał się wydarzyć – powiedział pan Frank pracujący w ubezpieczeniach. – Żadna polisa tego nie obejmuje.
– Nasze dzieci także mogą na to spaść – powtarzała pani Zaretti przy kawie po niedzielnej mszy. Wkrótce grupa ojców z własnej inicjatywy zabrała się do wykopywania tego ogrodzenia. Okazało się, że płot stał na terenie posiadłości Batesów. Pan Buck, adwokat, uzgodnił z panem Batesem kwestię usunięcia płotu i w ogóle nie rozmawiał o tym z panem Lisbonem. Wszyscy przyjęli oczywiście, że Lisbonowie będą za to wdzięczni.
Dotychczas nieczęsto mogliśmy widywać naszych ojców ubranych w buty robocze i w pocie czoła ryjących w ziemi, wymachujących nowiutkimi nożycami do korzeni. Walczyli z ogrodzeniem pochyleni, jak żołnierze piechoty morskiej podnoszący zwycięską flagę na Iwo Jimie. To był najwspanialszy pokaz kolektywnej pracy, jaki kiedykolwiek mogliśmy zobaczyć w naszej dzielnicy – ci wszyscy adwokaci, lekarze i wyżsi urzędnicy bankowi pracujący wspólnie w rowie, i do tego nasze matki przynoszące im oranżadę – przez chwilę można było odnieść wrażenie, że w naszym stuleciu znowu ważne jest szlachetne postępowanie. Nawet siedzące na drutach telefonicznych wróble wyglądały na pochłonięte tym widokiem. Nie przejechał ani jeden samochód. W przemysłowej mgle naszego miasta mężczyźni przypominali postaci wykute z cyny, ale chociaż zbliżało się już późne popołudnie, nadal nie potrafili wyrwać płotu z ziemi. Pan Hutch wpadł na pomysł, aby odciąć pręty piłą do metalu, tak jak zrobili to sanitariusze, więc przez chwilę mężczyźni zmieniali się przy piłowaniu, ale ich zaprawione w przekładaniu papierków ręce szybko się zmęczyły. W końcu przywiązali ogrodzenie do wyposażonego w napęd na cztery koła forda bronco, należącego do wuja Tuckera. Bez znaczenia było, że wuj Tucker nie miał prawa jazdy (podczas egzaminu na prawo jazdy zawsze wyczuwano od niego alkohol, nawet gdy przestawał pić trzy dni przed egzaminem, ten wciąż parował przez jego skórę). Nasi ojcowie krzyczeli:
– Dawaj! – Wuj Tucker wciskał do dechy pedał gazu, ale ogrodzenie ani drgnęło.
Pod wieczór dali sobie spokój i zrobili składkę na wynajęcie profesjonalnej firmy holowniczej. Godzinę później pojawił się mężczyzna w samochodzie pomocy drogowej, zaczepił hak o ogrodzenie, nacisnął guzik, uruchamiając gigantyczną wciągarkę, i mordercze ogrodzenie najpierw drgnęło,