Przekleństwa niewinności. Jeffrey Eugenides
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides страница 9
Rozdział drugi
Już za pierwszym razem nie rozumieliśmy, dlaczego Cecilia targnęła się na swoje życie, a jeszcze mniej wiedzieliśmy, gdy zrobiła to po raz drugi. W jej pamiętniku, zbadanym przez policję w ramach rutynowych działań dochodzeniowych, nie znaleziono potwierdzenia podejrzeń o nieodwzajemnionej miłości. Nazwisko Dominica Palazzolo tylko raz pojawiło się w tym malutkim dzienniczku z papieru ryżowego, iluminowanym kolorowymi flamastrami, aby wyglądał jak brewiarz czy średniowieczna biblia. Strony pokryte były miniaturowymi rysunkami. Prymitywne aniołki nurkowały z górnych marginesów lub ocierały swe skrzydła o niezliczone akapity. Złotowłose panny roniły błękitne jak morze łzy na grzbiet książeczki. Wokół (wyciętego i wklejonego) artykułu z gazety, opisującego listę nowych gatunków zagrożonych wyginięciem, wieloryby w kolorze winogron wypuszczały fontanny krwi. Sześcioro piskląt krzyczało z rozbitych skorupek przy wpisie zrobionym na Wielkanoc. Cecilia zapełniła strony mnóstwem kolorów i zakrętasów, drabin z gier planszowych i pasiastych koniczynek, a wpis o Dominicu brzmiał następująco: „Dzisiaj Palazzolo skoczył z dachu dla tej bogatej suki, Porter. Jak można być tak głupim?”.
Znowu zobaczyliśmy tych samych sanitariuszy, chociaż rozpoznaliśmy ich dopiero po chwili. Powodowani częściowo strachem, a częściowo uprzejmością, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i usiedliśmy na masce oldsmobile’a pana Larsona. Gdy opuszczaliśmy dom, nikt z nas nie odezwał się słowem, jedynie Valentine Stamarowski zawołał przez trawnik:
– Dziękujemy za przyjęcie.
Pan Lisbon przez cały ten czas tonął po pas w krzakach, a jego plecy poruszały się gwałtownie, jakby starał się podnieść i zdjąć Cecilię z płotu, albo jakby łkał. Pani Lisbon poleciła dziewczętom stojącym na werandzie odwrócić się w stronę domu. System zraszający, nastawiony na włączenie się o 20.15, obudził się do życia dokładnie w momencie, gdy zza rogu wyłoniła się karetka pogotowia, jadąca z prędkością około dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, bez migających świateł czy włączonej syreny, jakby pielęgniarze od razu wiedzieli, że sytuacja jest beznadziejna. Jako pierwszy wysiadł ten chudy z wąsami, a za nim gruby. Natychmiast wyjęli nosze, zamiast najpierw sprawdzić stan ofiary, co – jak się później dowiedzieliśmy od profesjonalnych medyków – stanowiło błąd naruszenia procedury. Nie wiedzieliśmy, kto zadzwonił po karetkę ani skąd sanitariusze wiedzieli, że tego dnia pełnią jedynie funkcję przedsiębiorców pogrzebowych. Tom Faheem powiedział, że to Therese weszła do domu i zadzwoniła po pogotowie, ale reszta z nas pamiętała, że wszystkie cztery córki Lisbonów stały nieruchomo na werandzie przez cały czas, aż do przyjazdu ambulansu. Nikt więcej na naszej ulicy nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Identyczne trawniki na całej ulicy były opustoszałe. Ktoś gdzieś piekł coś na grillu. Za domem Joego Garsona słychać było, jak dwóch najwspanialszych badmintonistów świata wali tam i z powrotem w lotkę.
Sanitariusze odsunęli pana Lisbona na bok, aby móc zbadać Cecilię. Puls był niewyczuwalny, ale i tak zabrali się do jej ratowania. Gruby odcinał pręt ogrodzenia piłą do metalu, podczas gdy drugi stał w pogotowiu, aby ją złapać, ponieważ stwierdzili, że ściągać dziewczynę z zadzioru pręta byłoby bardziej niebezpieczne, niż zostawić go wbity w jej ciało. Kiedy pręt się złamał, chudy zachwiał się pod gwałtownie uwolnionym ciężarem Cecilii. Jednak zaraz odzyskał równowagę, odwrócił się i wsunął ciało na nosze. Gdy ją wynosili, odcięty kawałek pręta podnosił prześcieradło jak maszt namiotu.
Dochodziła już dziewiąta. Po pozbyciu się naszych odświętnych ubrań zebraliśmy się na dachu domu Chase’a Buella, aby obserwować, co się teraz wydarzy. Ponad wznoszącymi się w powietrze piramidami drzew naszym oczom ukazało się wyraźne rozgraniczenie w miejscu, gdzie kończyły się drzewa i zaczynało miasto. Słońce zachodziło w oparach odległych fabryk, a w przyległych slumsach pojedyncze szyby świeciły surowym blaskiem spowitego w smog słonecznego światła. Z brodami opartymi na rękach siedzieliśmy w kucki na wysmołowanych dachówkach, wsłuchując się w docierające z dołu dźwięki, jakich zazwyczaj nie słyszeliśmy, i starając się je rozróżnić, ledwo słyszalną, prawie niezrozumiałą, jakby odtwarzaną od tyłu taśmę z nagraniem życia miasta, płacz i okrzyki, szczekanie psa na łańcuchu, klaksony samochodów, głosy dziewcząt wytrwale wykrzykujące liczby w jakiejś nieznanej nam grze – niesione wiatrem dźwięki zubożałego miasta, którego nigdy nie odwiedzaliśmy, pomieszane i wytłumione, zupełnie bez sensu. A potem – ciemność. Reflektory samochodów poruszające się w oddali. A tu, w pobliżu, rozbłyskujące jedno po drugim żółte światła w domach, ukazujące rodziny przed telewizorami. Jeden po drugim, wszyscy poszliśmy do domów.
W naszym miasteczku jeszcze nigdy nie było pogrzebu, przynajmniej nie zdarzyło się to w ciągu naszego życia. Większość zgonów miała miejsce w trakcie drugiej wojny światowej, gdy nas jeszcze nie było na świecie, a nasi ojcowie byli nieprawdopodobnie chudymi młodzieńcami, jakich znaliśmy z czarno-białych fotografii – ojcowie na lądowiskach w dżungli, ojcowie z pryszczami i tatuażami, ojcowie ze zdjęciami gołych panienek, ojcowie piszący listy miłosne do dziewczyn, które miały stać się naszymi matkami, ojcowie znajdujący natchnienie do poetyckiej zadumy w suchym prowiancie, samotności i w częstych w malarycznym powietrzu zaburzeniach pracy gruczołów – natchnienie, jakie zupełnie ustąpiło, gdy tylko wrócili do domu. Teraz nasi ojcowie byli mężczyznami w średnim wieku, mieli sterczące brzuchy i łydki wyłysiałe od wieloletniego noszenia kalesonów, ale nadal jeszcze daleko im było do śmierci. Ich rodzice, którzy mówili w obcych językach i mieszkali na zaadaptowanych poddaszach jak sowy, mieli do dyspozycji najlepszą opiekę medyczną i odgrażali się, że będą żyć do następnego stulecia. Nikomu nie umarł dziadek, nie umarła też żadna babcia ani rodzice, tylko kilka psów: beagle Toma Burke’a, Muffin, który udławił się gumą balonową Joe Bazooki, a później, tego lata, istota, której wiek w przeliczeniu na psie lata wciąż jeszcze był wiekiem szczeniaka – Cecilia Lisbon.
W dniu śmierci Cecilii strajk pracowników cmentarnych trwał już szósty tydzień. Nikt specjalnie nie przejmował się tym strajkiem ani też postulatami pracowników cmentarza, ponieważ większość z nas nigdy nie była na cmentarzu. Od czasu do czasu słyszeliśmy dochodzące z getta odgłosy wystrzałów, ale nasi ojcowie uparcie twierdzili, że to tylko strzelały gaźniki samochodów. Dlatego też gdy gazety podały, że grzebanie ciał w miasteczku zostało całkowicie wstrzymane, nie sądziliśmy, że może mieć to na nas jakiś wpływ. Podobnie państwo Lisbon, sami niewiele po czterdziestce, wychowujący stadko małych jeszcze córek, niewiele myśleli o tym strajku do momentu, gdy te córki zaczęły odbierać sobie życie.
Nadal odbywały się ceremonie pogrzebowe, ale ciała nie były składane do grobów. Trumny przewożono obok niewykopanych grobów, księża wygłaszali mowy pogrzebowe, roniono łzy, po czym ciała odwożono z powrotem do kostnicy i zamrażano w oczekiwaniu na rozwiązanie problemu. Wyraźnie wzrosła popularność kremacji. Jednak pani Lisbon sprzeciwiła się takiemu pomysłowi, obawiając się, że jest to zwyczaj pogański, i nawet wskazała na fragment z Biblii, w którym wyraźnie napisano, że zmarli powstaną cieleśnie z grobów na powtórne przyjście Mesjasza, a prochów wprowadzać nie wolno.
W naszej podmiejskiej dzielnicy istniał tylko jeden cmentarz, senny teren, przez lata będący w posiadaniu różnych wyznań, od Kościoła luterańskiego przez Kościół episkopalny aż