Przekleństwa niewinności. Jeffrey Eugenides

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Przekleństwa niewinności - Jeffrey Eugenides

Скачать книгу

na końcu sznura. Therese Lisbon miała pełniejszą twarz, policzki i oczy krowy, a gdy zbliżyła się, aby się z nami przywitać, szła, jakby miała dwie lewe nogi. Włosy Mary Lisbon były ciemniejsze; miała głębokie zakola na skroniach i meszek nad górną wargą, co mogło świadczyć o tym, że matka znalazła jej wosk do depilacji. Jedynie Lux Lisbon odpowiadała naszemu wyobrażeniu o siostrach Lisbon. Promieniała zdrowiem i figlarnością. Miała na sobie ciasno opiętą sukienkę, a gdy podeszła, aby podać nam rękę, niewidocznie poruszała jednym palcem, łaskocząc nasze dłonie i równocześnie wydając z siebie dziwny, gardłowy śmiech. Cecilia miała na sobie swoją nieodłączną suknię ślubną z obciętym rąbkiem. Sukienka pochodziła ze starych, dobrych lat dwudziestych. Gorset, którego jej młode ciało nie było w stanie wypełnić, był ozdobiony cekinami, a ktoś, być może sama Cecilia, a może właściciel sklepu z używaną odzieżą, odciął dolną część sukni i obecnie postrzępione brzegi zwisały nad podrapanymi kolanami Cecilii. Siedziała na stołku barowym i wpatrywała się w szklankę ponczu, a ta jej suknia zwisała z niej jak bezkształtny worek. Pomalowała wargi czerwoną kredką, co nadawało jej wygląd obłąkanej ladacznicy, ale zachowywała się, jakby była zupełnie sama.

      Wiedzieliśmy, że powinniśmy trzymać się od niej z daleka. Zdjęto już jej bandaże, ale na rękach miała cały zestaw bransoletek, aby ukryć widoczne blizny. Żadna inna dziewczyna nie założyła bransoletki i domyśliliśmy się, że dały Cecilii wszystkie, jakie miały. Bransoletki były przyklejone taśmą klejącą do skóry dziewczyny, aby się nie zsuwały. Na sukni ślubnej widniały plamy po szpitalnym jedzeniu, po duszonych marchewkach i burakach. Podano nam poncz i ustawiliśmy się po jednej stronie pokoju, a siostry Lisbon po drugiej.

      Nigdy jeszcze nie byliśmy na przyjęciu w towarzystwie rodziców. Znaliśmy imprezy organizowane przez naszych starszych braci, gdy naszych rodziców nie było w mieście, nieobce nam były ciemne pokoje wibrujące od kłębiących się ciał, odgłosy wymiotowania do dźwięków muzyki, widok beczułek piwa chłodzących się w wannie, wybryki w przedpokojach i niszczenie rzeźb w salonie. Tu wszystko było inne. Pani Lisbon nalewała chochlą kolejne szklanki ponczu, my patrzyliśmy na Therese i Mary grające w domino, a po drugiej stronie pokoju pan Lisbon otworzył swoją skrzynkę z narzędziami. Pokazał nam klucze zapadkowe i zaczął nimi kręcić w dłoni, tak że terkotały, a potem cały zestaw dłutek – długie i ostre, które nazywał szczeliniakiem, potem drugie, pokryte szpachlówką, które nazywał skrobakiem, a także jedno z rozdwojonym końcem, które jak powiedział, nazywało się żłobak. Mówił o tych narzędziach ściszonym głosem i wcale na nas nie patrzył, tylko na same narzędzia, przejeżdżając po nich palcem albo też sprawdzając, czy są ostre, delikatną poduszeczką kciuka. Na jego czole pogłębiała się pojedyncza pionowa bruzda, a pośrodku suchej twarzy wilgotniały wargi.

      Przez cały ten czas Cecilia nie ruszyła się ze swojego stołka.

      Ucieszyliśmy się, gdy pojawił się Joe Debilek. Przyprowadziła go jego matka, trzymając pod rękę, ubranego w workowate bermudy i niebieską czapkę baseballową i jak zawsze szczerzącego zęby w uśmiechu charakterystycznym dla wszystkich mongoloidów. Do nadgarstka miał przywiązane czerwoną wstążką zaproszenie, co oznaczało, że siostry Lisbon przeliterowały jego imię, podobnie jak i nasze, i mruczał coś pod nosem swoimi luźnymi wargami nad ogromną szczęką, patrząc na nas malutkimi oczami Japończyka, pod którymi widać było gładkie policzki ogolone przez jego braci. Nikt nie znał dokładnego wieku Joego Debilka, ale od kiedy tylko pamiętaliśmy, zawsze miał baczki. Jego bracia golili go na werandzie, krzycząc na niego, aby siedział spokojnie, i powtarzając, że jeśli poderżną mu gardło, to nie będzie ich wina, a Joe w tym czasie bielał na twarzy i nieruchomiał jak jaszczurka. Wiedzieliśmy również, że debile nie żyją zbyt długo i szybciej się starzeją niż inni ludzie, a to tłumaczyło siwe włosy wystające spod baseballowej czapki Joego. Jako dzieci spodziewaliśmy się, że Joe Debilek umrze, zanim dorośniemy, ale teraz my byliśmy już nastolatkami, a Joe nadal był dzieckiem.

      Po jego przybyciu mogliśmy pokazać siostrom Lisbon wszystko, co o nim wiedzieliśmy, jak ruszał uszami, gdy podrapało się go w podbródek, jak mógł tylko powiedzieć „reszka”, gdy podrzucaliśmy monetę, ponieważ „orzeł” był zbyt skomplikowanym słowem i nawet gdy prosiliśmy go: – Joe, spróbuj powiedzieć orzeł – on zawsze mówił – Reszka! – myśląc, że za każdym razem wygrywa, a my nie wyprowadzaliśmy go z błędu. Nakłoniliśmy go, żeby zaśpiewał piosenkę, którą zawsze śpiewał, piosenkę, której nauczył go pan Eugene. Śpiewał: – Małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają, wieloryby im je odgryzają – a my klaskaliśmy, siostry klaskały, Lux klaskała i oparła się o Joego Debilka, który był zbyt tępy, aby to docenić.

      Impreza dopiero zaczynała się rozkręcać, gdy Cecilia zsunęła się ze swojego stołka i podeszła do matki. Bawiąc się bransoletkami na lewej ręce, zapytała, czy może wyjść. To była jedyna chwila, gdy słyszeliśmy jej głos, i byliśmy zdumieni jego dojrzałym brzmieniem. Cecilia mówiła jak osoba stara i bardzo zmęczona. Poruszała bransoletkami, aż w końcu pani Lisbon powiedziała:

      – Jeśli tego chcesz, Cecilio. Ale zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby zorganizować ci to przyjęcie.

      Cecilia wciąż szarpała bransoletki, aż taśma się oderwała. W tym momencie znieruchomiała. Pani Lisbon powiedziała:

      – W porządku. W takim razie idź na górę. Będziemy się bawić bez ciebie.

      Natychmiast po uzyskaniu zgody nastolatka ruszyła w kierunku schodów. Szła z opuszczoną głową, poruszając się w swoim osobistym zapamiętaniu, ze słonecznikowymi oczami utkwionymi w ciężar swego życia, jakiego my mieliśmy nigdy nie zrozumieć. Wspięła się po schodach do kuchni, zamknęła za sobą drzwi i podążała dalej przez korytarz na górze. Słyszeliśmy jej kroki dokładnie nad naszymi głowami. W połowie schodów prowadzących na piętro kroki umilkły, ale już trzydzieści sekund później usłyszeliśmy wilgotny dźwięk, z jakim jej ciało upadło na płot biegnący wzdłuż domu. Najpierw dobiegł nas szum wiatru, szelest, który jak zgodziliśmy się później, musiała wywołać jej suknia ślubna wypełniająca się powietrzem. To trwało bardzo krótko. Ludzkie ciało spada bardzo szybko. Jedno było ważne – fakt, że człowiek nagle nabiera całkowicie fizycznych właściwości, spadając z szybkością głazu. Nie miało znaczenia, czy podczas lotu w jej umyśle wciąż jeszcze były jakieś przebłyski świadomości albo czy żałowała swojego czynu, czy też czy miała czas, aby skoncentrować się na zbliżających się do niej ostrzach prętów. Jej umysł już nie istniał w żaden znaczący sposób. Szum wiatru wzmógł się na moment, a zaraz potem wstrząsnęło nami ciężkie, głuche uderzenie, niczym dźwięk pękającego arbuza; i przez tę chwilę wszyscy znieruchomieli, skupieni, jakby wsłuchując się w orkiestrę, z przechylonymi głowami, nadstawiając ucha, jeszcze nie wierząc. W tym momencie pani Lisbon, jakby nikogo przy niej nie było, powiedziała:

      – O Boże.

      Pan Lisbon pobiegł na górę. Pani Lisbon wbiegła na schody i zatrzymała się, chwytając się poręczy. Widzieliśmy jej sylwetkę na schodach, grube nogi, wielkie pochylone plecy, ogromną głowę znieruchomiałą w przerażeniu, wypełnione światłem okulary wystające w przestrzeń. Zajmowała większą część schodów i nie bardzo wiedzieliśmy, jak ją obejść, ruszyliśmy dopiero, gdy zrobiły to dziewczyny. Wtedy i my przecisnęliśmy się obok niej. Doszliśmy do kuchni. Przez okno widzieliśmy pana Lisbona stojącego w krzakach. Kiedy wyszliśmy przez główne drzwi, zobaczyliśmy,

Скачать книгу