Podpalacz. Peter Robinson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Podpalacz - Peter Robinson страница 26
– Po co ci to?
– Katalog pomoże ustalić, czy któraś z jego prac nie pojawiła się na rynku. Chcielibyśmy też porozmawiać z ludźmi, którzy mogli go znać. Przydałaby się także jego fotografia.
– Mogę spróbować. Ale będę musiała przejrzeć archiwa.
– Mogłabyś zrobić to z samego rana?
Maria zmierzyła go wzrokiem, po czym wypiła łyk campari z sodą. Jej kieliszek znów się zrobił niemal pusty.
– Pewnie tak. Pamiętasz, że jutro sobota, prawda?
– Dom kultury będzie otwarty.
– Owszem, ale ja mam wolny dzień.
– W takim razie poślę któregoś z policjantów – powiedział Banks. – Zajmie mu to trochę więcej czasu, ale…
– Nie powiedziałam, że tego nie zrobię.
– A zrobisz?
– No dobrze, jeśli nalegasz.
– A potem zadzwonisz do mnie na komendę i przyślesz mi tam wszystko, co znajdziesz?
– Tak. – Podniosła kieliszek. – Nie wiadomo, może nawet dostarczę osobiście.
– Chcesz jeszcze drinka? – zapytał Banks.
– Tak, proszę.
– Oczywiście. Ale obawiam się, że wypijesz go sama. Mam przed sobą długą drogę do domu.
Maria wyglądała na zawiedzioną.
– No cóż… W takim razie sobie podaruję… Ale myślałam, że…
– Że co?
– Nie mieszkam tak daleko. Może byś wpadł na kieliszeczek czegoś mocniejszego przed snem, filiżankę kawy albo coś? – Zmarszczyła nos. – Mogłoby cię to trochę ożywić.
– Dziękuję za propozycję – powiedział Banks, pośpiesznie kończąc swoje piwo. – Ale ostatnie, co przyszłoby mi teraz do głowy, to żeby się rozruszać. Naprawdę potrzebuję snu.
– No to nie nalegam. Może innym razem. – Maria zebrała swoje rzeczy i wstała z krzesła, żeby nałożyć futro. – Zadzwonię rano – rzuciła i prędko wyszła.
Cholera, pomyślał Banks speszony spojrzeniami, które posyłali mu pozostali goście. Przecież chyba nie dał Marii Phillips żadnego powodu, żeby sądziła, że chce czegoś więcej niż informacji o malarzu? Widział ją tylko dwa albo trzy razy, odkąd Sandra wyjechała, gdy przypadkowo wpadli na siebie na ulicy albo on z jakiegoś powodu odwiedził dom kultury. Za każdym razem wymieniali tylko kilka słów. Z drugiej strony ona zawsze była jakaś dziwna, kokieteryjna i trochę zalotna, nawet za czasów jego małżeństwa z Sandrą. Zawsze myślał, że to jej sposób bycia i nigdy nie traktował tego poważnie. Może więc także teraz nie było to nic innego? Sięgnął po swój płaszcz i teczkę. Tak czy owak Maria Phillips zatelefonuje do niego jutro rano z informacjami, które mogą go trochę przybliżyć do tajemnicy, jaką był Tom.
Po autopsji Annie dowiozła swoje obolałe kości do domu, zgodnie z radą Banksa. Nie ma już nic do zrobienia tego wieczoru, powiedział, najlepiej więc trochę odpocząć. Taki właśnie miała zamiar, gdy zamykała za sobą drzwi swojego małego domku w Harkside, który znajdował się w samym środku labiryntu wąskich i krętych uliczek, jak to kiedyś powiedział Banks. Wypije kieliszek chilijskiego caberneta, weźmie długą, gorącą kąpiel, potem połknie kilka tabletek leku na przeziębienie i położy się do łóżka z nadzieją na spokojny całonocny sen. Może rano poczuje się lepiej.
Na sekretarce automatycznej czekała na nią jedna wiadomość. Z niesamowitą przyjemnością usłyszała, że nagrał ją Phil. Potwierdził, że nazajutrz przyjeżdża do Swainsdale, żeby spędzić kilka dni w swoim domku w Fortford. Czy Annie zje z nim kolację któregoś wieczoru podczas weekendu albo nawet na początku przyszłego tygodnia, czy będzie zbyt zajęta?
Pewnie, że by zjadła, ale nie wiedziała, czy może się umawiać już teraz, skoro właśnie się zaczynało nowe śledztwo, a to cholerne przeziębienie nie chciało ustąpić. Z drugiej strony jako detektyw miała pewne przywileje – chociaż nie płacili jej za nadgodziny – wieczory powinna więc mieć wolne, o ile nie zdarzy się jakiś nieprzewidziany wyjazd. Jeśli będzie się czuła wystarczająco dobrze, to nie ma powodu, żeby wstępnie nie zgodziła się na spotkanie jutro wieczorem.
Rzuciła klucze na stolik, nalała sobie wina i sięgnęła po słuchawkę telefoniczną.
Także na Banksa czekała jedna wiadomość na sekretarce automatycznej, gdy przyjechał do domu po spotkaniu z Marią Phillips – od Michelle Hart, do której zapomniał zatelefonować. Chciała my tylko przekazać, że nie może się z nim spotkać w weekend, ponieważ wszyscy funkcjonariusze mają nadgodziny w związku z poszukiwaniami zaginionego dziecka. Banks doskonale to rozumiał. Zaginięcia dzieci są najgorsze, prawdziwy koszmar każdego policjanta. Traf chciał, że poznali się z Michelle, gdy zajmowała się sprawą zaginionego przyjaciela Banksa z dzieciństwa, Grahama Marshalla, którego kości odkryto ubiegłego lata, ponad trzydzieści pięć lat po zaginięciu.
Choć on sam też nie mógłby się wyrwać z pracy, to i tak był zawiedziony. Przytrafiało im się to ostatnio na tyle często, że przez kilka pierwszych godzin każdego spotkania czuli się i zachowywali jak obcy sobie ludzie. Trudno w takich warunkach budować związek. Po pierwsze, odległość – kilometry jazdy we mgle, w ulewnym deszczu albo gradzie; po drugie, praca, która jest kompletnie nieprzewidywalna. Czasem się zastanawiał, czy gliniarz może sobie pozwolić na cokolwiek poza powierzchownym, niewymagającym związkiem.
Zastanawiał się też więcej niż podczas ostatnich miesięcy, dokąd zmierza jego znajomość z Michelle. Spotykali się, ilekroć mogli, dobrze się ze sobą czuli, no i seks był wspaniały. Ale ona zawsze sprawiała wrażenie, że bardzo się kontroluje. Banks wiedział oczywiście, że większość ludzi tak robi, on sam także, ale z Mi chelle sprawy miały się inaczej, jakby dźwigała jakiś potworny ciężar, którym nie mogła albo nie chciała się z nim podzielić. Sprawiało to, że ich związek był w pewnym sensie płytki.
Jego wcześniejszy związek z Annie był głębszy. Właśnie dlatego Annie uciekła: poszło o zbytnią bliskość. Ale też o resztki uczuć Banksa do Sandry, no i o dzieci oczywiście. Myśl o dwójce dzieci Banksa śmiertelnie przerażała Annie. Michelle nigdy nie rozmawiała o dzieciach. Banks zastanawiał się czasem, czy Michelle nie została głęboko zraniona w przeszłości. Annie padła ofiarą gwałtu i zdradziła mu tę tajemnicę, rozmawiali o tym, ale Michelle… Ona po prostu nie chciała się otworzyć.
Banks przejrzał pocztę, z przyjemnością odnotowując, że przyszły najnowsze egzemplarze „Gramophone” oraz „Mojo”, po czym nalał sobie kapkę dziesięcioletniego laphroaigu, cask strength, którą sierżant Hatchley kupił mu w sklepie bezcłowym. Niech ktoś powie, że alkohol nie ma zębów: wgryzł się mocno w język oraz gardło i za nic nie chciał puścić. Sam zapach chybaby wystarczył, żeby się poczuć urżniętym.