Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie страница 13

Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie

Скачать книгу

dla kapitana Marana?

      – Tym razem tylko identyfikacja – odparł Tanner, zajmując fotel, podczas gdy system uaktualniał dane. – To mogą być Drasinowie, choć nie wykryto fal śladu torowego.

      – Rozkaz, sir. Identyfikacja.

      Tanner obserwował ekrany, czekając, aż „Vulk” pojawi się na radarze, z nadzieją, że obiekt był tym, czym podejrzewał. Miesiące, które minęły od czasu bitwy o Ranquil, nie były łatwym czasem dla kolonii. Stracili ogółem czternaście światów zewnętrznych o łącznej populacji prawie trzynastu miliardów.

      Dość niska liczba w porównaniu z czterdziestoma miliardami, które ocalały podczas bitwy. Z drugiej strony nie było to coś, o czym można tak łatwo zapomnieć.

      Niech dzięki będą Stwórcy, żaden z centralnych światów nie został zniszczony. Początkowy atak na środkowy kombinat zaplanowano tak, by przejść przez Ranquil, a kiedy udało się go odeprzeć, wojskowe plany Drasinów prawdopodobnie zostały zmienione.

      Tanner był przekonany, że stało się tak wyłącznie dzięki zasługom Erica Westona i jego załogi. Z przyjemnością spotkałby się znów z tym człowiekiem.

      Jeszcze większą przyjemność sprawiłoby mu, gdyby starszy Corasc zdołał wynegocjować przekazanie konceptów technologicznych, prototypów i wsparcia wojskowego od ludzi Westona. Drasinowie nadal przebywali w pobliżu, a ich atak rozpoczął wyczerpującą bitwę przeciwko niedoświadczonej flocie, którą z takim trudem stworzyły kolonie.

      Udało im się osiągnąć względną równowagę w tym starciu. Okręt Kolonistów był odpowiednikiem krążownika Drasinów. Choć z drugiej strony, stracili mniej więcej tyle samo nowych jednostek, ile udało im się zniszczyć po stronie wroga podczas trwającego dwa miesiące konfliktu, będącego następstwem bitwy o Ranquil. W zeszłym miesiącu sprawy nieco przycichły, a okrętów obcych nie widziano nawet w kilku ocalałych zewnętrznych koloniach.

      Znużone strachem i rozpaczą społeczeństwo miało nadzieję, że wszystko zbliża się ku końcowi.

      Świętowanie w habitatach wielkich miast było na porządku dziennym, lecz ani Tanner, ani jego ludzie nie brali w tym udziału. Z tego, co wiedział, do celebracji nie przyłączył się także Nero i jego powoli formujące się siły lądowe.

      Nero wytłumaczył mu kiedyś, dlaczego cisza wywołuje u Tannera strach.

      Opowiedział Raelowi o wielkim tornadzie, które uderzyło w jego farmę, gdy był jeszcze dzieckiem. Wiatr godzinami smagał solidny mały domek, w którym wychował się Nero, wyrywając kawały ziemi dokoła i ciskając je w niebo. Później zapadła cisza, a Nero sądził, że już po wszystkim. Ojciec zabronił mu wychodzić na zewnątrz. Kazał być cicho i nie wychylać się.

      Właśnie wtedy Nero dowiedział się o oku tornada, spokoju, który był zarazem najbardziej zabójczym narzędziem w jego arsenale. Mogło skusić nieostrożnego człowieka do wyjścia na zewnątrz i zabić go.

      Tanner uważał, że tkwili teraz w sercu takiej burzy, a Drasinowie wkrótce spróbują wykorzystać chwilowy spokój. Ani Tanner, ani żaden z jego kapitanów nie miał zamiaru do tego dopuścić.

      Na szczęście ten moment jeszcze nie nadszedł. Wyrok został odroczony.

      Kilka chwil później młoda kobieta zarządzająca wysyłaniem sygnałów odprężyła się na swoim fotelu, odwróciła i powiedziała z uśmiechem:

      – Panie admirale, mamy identyfikację obiektu emitującego tachiony. To „Odyseja”.

      OKRĘT KONFEDERACJI PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIEJ „ODYSEJA”

       Zewnętrzna orbita

       Układ Ranquil

      – Zdajcie raport! – wychrypiał Weston, starając się odzyskać normalny głos po ostatniej transformacji.

      – Kontrola systemów wraca na swoje miejsce – powiedziała Lamont zmęczonym tonem, brzmiąc tak, jakby miała trudności z oddychaniem. Połączyła się z siecią sprawdzającą uszkodzenia, żądając raportu. – Wszystkie stacje zgłaszają meldunek. Powtarzam, wszystkie stacje zgłaszają meldunek.

      – Sternik?

      – Namierzyliśmy cel, kapitanie – oznajmił Daniels, włączając monitory. – Pojawiliśmy się tuż ponad orbitą, jakieś czterdzieści tysięcy kilometrów od celu.

      – Znakomicie, poruczniku. – Eric uśmiechnął się, kiwając nieznacznie głową w stronę nawigatora.

      – Wszystkie stacje zgłaszają pełną gotowość – ogłosiła chorąży Lamont. – Wykazujemy pewne zakłócenia w sektorze czujników tachionów, ale technicy już nad tym pracują.

      – Dziękuję, pani chorąży – odparł Eric, uruchamiając interkom. – Mówi kapitan. Witamy w systemie Ranquil. Chciałbym pogratulować mistrzowsko przeprowadzonej serii przejść. Najwyższe wyrazy uznania. Bez odbioru.

      ***

      Ludzie obserwowali ze wstrętem pomieszanym z rozbawieniem, jak porucznik Crowley zwymiotował resztki jedzenia do sedesu. Weterani pierwszej podróży „Odysei” doskonale pamiętali to ze swoich doświadczeń, ale nowi członkowie załogi odsuwali się najdalej jak tylko mogli, oprócz tych zamierzających dołączyć do porucznika na podłodze.

      – Niech to diabli, poruczniku. Chyba nieźle pana wzięło – odezwał się sierżant Greene z drugiego końca pokoju, gdzie zebrali się ci, których nie dotknęła „przejściowa choroba”, jak ją pieszczotliwie określano.

      Porucznik nie był osamotniony. Kryzys dopadł jeszcze trójkę innych, a wszyscy znajdowali się na drodze do zasmrodzenia pokoju gryzącym odorem kwasu żołądkowego.

      – Chryste, co się tutaj wyprawia?

      Greene spojrzał w stronę zbliżającego się Bermonta. Były członek Kanadyjskich Połączonych Sił Operacyjnych 2 wyglądał na równie zarozumiałego, co zawsze. Podszedł do nich dumnym krokiem, który doskonale podsumowywał jego osobowość. Był również jednym z nielicznych członków „Odysei”, którzy naprawdę lubili moment przejścia.

      Ludzie albo go za to nienawidzili, albo mu zazdrościli, do momentu, w którym musieli pędzić do toalety.

      – Ci chłopcy nie są w stanie wytrzymać małego skoku na piętnaście lat świetlnych. – Greene wyszczerzył zęby w uśmiechu, starając się zignorować fikołki we własnym żołądku. Doktor Palin pomagał im przez to przejść, ale gdyby kiedykolwiek udało się wyeliminować wszystkie symptomy, musieliby znaleźć inny obiekt narzekań. Zero frajdy.

      Bermont prychnął pod nosem.

      – A ja myślałem, że na pokładzie są sami prawdziwi mężczyźni.

      ***

      Eric stał na mostku, odbierając raporty.

      – Kapitanie, dociera do nas szum termiczny niecałe trzydzieści stopni od orbity eliptycznej

Скачать книгу