Cmentarz w Pradze. Umberto Eco
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cmentarz w Pradze - Umberto Eco страница 18
Urzekł mnie początek powieści. Scena: Mont Tonnerre, Góra Gromów. Na lewym brzegu Renu, kilka mil od Wormacji, zaczyna się szereg ponurych gór: Tron Królewski, Skała Sokołów, Grzebień Węża i najwyższa z nich Góra Gromów. Szóstego maja 1770 roku (prawie dwadzieścia lat przed wybuchem zadekretowanej przez los rewolucji), kiedy słońce za katedrą w Strasburgu, podzielone przez jej iglicę jakby na dwie ogniste półkule, skłania się ku zachodowi, przybywający z Moguncji Nieznajomy wspina się po stoku tej góry. W pewnej chwili musi zsiąść z konia i ruszyć na piechotę, a wtedy chwyta go nagle kilka zamaskowanych postaci. Związanego prowadzą przez las na polanę, gdzie oczekuje go trzysta widm owiniętych całunami i uzbrojonych w szpady. Rozpoczyna się szczegółowe przesłuchanie.
Czego chcesz? Ujrzeć światło. Gotów jesteś przysiąc? Następują kolejne próby: picie krwi zabitego właśnie zdrajcy, strzelanie sobie z pistoletu w głowę, aby dowieść posłuszeństwa, i inne tego rodzaju głupstwa należące do obrządków masońskich najniższego rzędu, dobrze znanych nawet wywodzącym się z ludu czytelnikom Dumasa. Podróżny postanawia więc położyć temu kres i zwraca się dumnie do zgromadzenia, oświadczając, że zna wszystkie rytuały i sztuczki i że nie muszą już odgrywać przed nim komedii, jest bowiem kimś więcej niż oni wszyscy – jest z bożej łaski przywódcą powszechnej masonerii.
I zaczyna wzywać pod swoją komendę członków lóż masońskich, którzy przybyli ze Sztokholmu, Londynu, Nowego Jorku, Zurychu, Madrytu, Warszawy i z różnych krajów azjatyckich i stawili się wszyscy na Górze Gromów.
Dlaczego zebrali się tam masoni z całego świata? Nieznajomy wyjaśnia: trzeba żelaznej ręki, ognistego miecza i diamentowych wag, aby wygnać zewsząd Nieczystego, to jest pognębić i zniszczyć dwóch wielkich wrogów ludzkości – tron i ołtarz (dziadek mówił mi, że hasło nikczemnego Woltera brzmiało: écrasez l’infâme, zgnieść nikczemnego). Przypomina dalej, że jak każdy porządny czarnoksiężnik owych czasów żyje od nieskończonej liczby pokoleń, że urodził się przed Mojżeszem, a może i przed Aszurbanipalem, i przybył ze Wschodu, aby oznajmić, że wybiła godzina. Ludy tworzą olbrzymią falangę maszerującą nieustannie ku światłu, jej awangardą zaś jest Francja. Niech weźmie ona w swoje ręce prawdziwą pochodnię owego marszu i zapali na świecie nowe światło. We Francji panuje król stary i zepsuty, pozostało mu zaledwie kilka lat życia. Chociaż jeden ze zgromadzonych – Lavater, znakomity fizjonomista – próbuje zauważyć, że z twarzy młodej pary następców tronu (przyszłego Ludwika XVI i Marii Antoniny) można odczytać charakter dobry i miłosierny, Nieznajomy – w którym czytelnicy rozpoznali już zapewne niewymienionego dotąd przez Dumasa z nazwiska Józefa Balsamo – podkreśla, że nie ma miejsca na litość, gdy kroczy się naprzód z pochodnią postępu. W ciągu dwudziestu lat monarchię francuską należy zetrzeć z powierzchni ziemi.
W tym momencie wszyscy przedstawiciele wszystkich lóż ze wszystkich krajów oświadczają, że ich ludzie i bogactwa służyć będą tryumfowi sprawy republikańsko-masońskiej w myśl hasła: lilia pedibus destrue – zdepcz lilie Francji.
Nie zastanawiałem się, czy spisek pięciu kontynentów to nie zbyt dużo, aby zmienić ustrój we Francji. W gruncie rzeczy ówczesny Piemontczyk sądził, że na świecie istnieją tylko Francja, z całą pewnością Austria, może gdzieś bardzo daleko także Kochinchina, i poza nimi nie dostrzegał żadnego kraju godnego uwagi – z wyłączeniem oczywiście Państwa Kościelnego. W obliczu inscenizacji Dumasa (wielbiłem tego wielkiego pisarza) zapytywałem się, czy opowiadając o jednym spisku, Wieszcz nie odkrył Uniwersalnej Formuły wszelkich możliwych spisków.
Zapomnijmy Górę Gromów, lewy brzeg Renu, epokę historyczną – mówiłem sobie. Myślmy o przybyłych ze wszystkich części świata spiskowcach, którzy reprezentują macki swojej sekty sięgające każdego kraju, zgromadźmy ich na polanie, w jaskini, w zamku, na cmentarzu, w krypcie, byleby tam było w miarę ciemno, i zlećmy jednemu wygłosić mowę obnażającą knowania organizacji, jej wolę podboju świata… Wiedziałem dobrze, że wiele osób obawia się spisku jakiegoś ukrytego wroga: dziadek – Żydów, jezuici – masonów, mój ojciec garybaldczyk – jezuitów, królowie z połowy Europy – karbonariuszy, moi towarzysze spod znaku Mazziniego – króla podżeganego przez księży, policja z połowy świata – iluminatów bawarskich, i tak dalej, kto wie, ilu jeszcze jest na ziemi ludzi, którzy sądzą, że zagraża im jakaś konspiracja. Oto więc forma dająca się wypełnić treścią według uznania, dla każdego jego spisek.
Dumas był rzeczywiście głębokim znawcą ludzkiej duszy. Do czego dąży każdy tym usilniej, im bardziej jest nieszczęśliwy, im mniej sprzyja mu fortuna? Do pieniędzy nabytych bez trudu, do władzy (jakaż rozkosz w rozkazywaniu bliźniemu, upokarzaniu go!) i do zemsty za wszystkie doświadczone krzywdy (a w życiu każdy doznał co najmniej jednej krzywdy, choćby najdrobniejszej). W Hrabim Monte Christo Dumas pokazuje, że możesz zdobyć ogromne bogactwo, które zapewni ci nadludzką władzę, i zmusić swoich wrogów do zapłacenia za wszystkie winy. Ale dlaczego do mnie – zapytuje każdy – los się nie uśmiechnie (albo nie uśmiechnie się tak, jak bym ja sobie tego życzył), dlaczego odmawia mi łask, którymi obdarował innych, o mniejszych od moich zasługach? Ponieważ nikt nie myśli, że jego niepowodzenia mogą być spowodowane własną miernością, musi znaleźć winnego. Dumas podsuwa wszystkim frustratom (zarówno jednostkom, jak i narodom) wytłumaczenie ich klęsk. To inni, zgromadzeni na Górze Gromów, zaplanowali twoją ruinę…
Jeśli dobrze się zastanowić, Dumas właściwie niczego nie wymyślił, nadał tylko kształt narracji temu, co zdaniem dziadka wyjawił ksiądz Barruel. Ta okoliczność sugerowała mi, że aby w jakiś sposób sprzedać wykrycie spisku, nie musiałem dostarczać nabywcy niczego oryginalnego, lecz tylko i przede wszystkim to, o czym już wiedział lub czego mógł łatwo się dowiedzieć inną drogą. Ludzie wierzą jedynie w to, co już wiedzą, i na tym polega piękno Uniwersalnej Formuły Spisku.
***
Był rok 1855, miałem już dwadzieścia pięć lat, ukończyłem studia prawnicze i nie wiedziałem jeszcze, co zrobić z życiem. Widywałem dawnych kolegów, lecz nie entuzjazmowałem się zbytnio ich rewolucyjnym zapałem, sceptycznie przewidując z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem kolejne rozczarowania: Rzym z powrotem w rękach papieża, Pius IX z reformatora zamienia się w reakcjonistę większego niż wszyscy jego poprzednicy, rozwiewają się z winy losu lub przez tchórzostwo nadzieje, jakoby Karol Albert miał zostać heroldem zjednoczenia Włoch, po gwałtownych zrywach socjalistycznych, od których rozgorzały wszystkie umysły, we Francji przywrócono cesarstwo, a nowy rząd piemoncki, zamiast wyzwalać Włochy, wysyła wojsko na bezużyteczną wojnę krymską…
I nie mogłem już nawet czytać książek, które do mojego wykształcenia przyczyniły się bardziej niż wysiłki dziadkowych jezuitów, ponieważ we Francji jakaś Wyższa Rada Uniwersytecka, w której nie wiadomo dlaczego zasiadało trzech arcybiskupów i jeden biskup, ogłosiła tak zwaną poprawkę Rianceya, narzucającą gazetom podatek w wysokości pięciu centymów od każdego egzemplarza zawierającego powieść w odcinkach. Dla ludzi, którzy na sprawach wydawniczych się nie znali, wiadomość ta niewiele znaczyła, ale ja i moi koledzy zrozumieliśmy od razu, jak była ważna: podatek zbyt wysoki, francuskie gazety zrezygnują z publikowania powieści, pisarze demaskujący zło społeczne, jak Sue i Dumas, będą musieli zamilknąć na zawsze.
Mimo wszystko dziadek, chwilami coraz bardziej rozkojarzony, lecz często całkiem sprawnie rejestrujący w umyśle to, co się wokół niego działo, lamentował głośno, że rząd piemoncki kierowany przez masonów