Cmentarz w Pradze. Umberto Eco

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cmentarz w Pradze - Umberto Eco страница 15

Cmentarz w Pradze - Umberto  Eco

Скачать книгу

by zapominali o związkach rodzinnych, nie mieli przyjaciół, donosili przełożonym o najdrobniejszym nawet przewinieniu najdroższego towarzysza, poskramiali każdy zryw serca, przygotowywali się do posłuszeństwa absolutnego, perinde ac cadaver. Gioberti mawiał, że indyjscy fasingari, czyli dusiciele, składają swojemu bóstwu w ofierze ciała wrogów, których zabili pętlą lub nożem, włoscy jezuici zaś mordują dusze językiem, jak gady, albo piórem.

      – Nie mogłem jednak nigdy powstrzymać się od uśmiechu na myśl – kończył swój wywód ojciec – że część tych poglądów Gioberti zaczerpnął z drugiej ręki, z powieści, która ukazała się rok wcześniej: Żyd wieczny tułacz Eugeniusza Sue.

      ***

      Mój ojciec, czarna owca w rodzinie. Jeśli wierzyć dziadkowi, pokumał się z karbonariuszami. Wspominając mi o przekonaniach dziadka, zaznaczał po cichu, abym nie wierzył w te brednie. Nie wiem zupełnie, czy przez wstydliwość, czy przez szacunek dla poglądów swojego ojca, czy wreszcie ze względu na brak zainteresowania moją osobą unikał mówienia mi o własnych ideałach. Mnie wystarczało jednak podsłuchać jakąś rozmowę dziadka z jego jezuitami lub plotki wymieniane z odźwiernym przez mammę Teresę, aby zrozumieć, że ojciec należał do tych, którzy nie dość, że pochwalali rewolucję i Napoleona, to jeszcze mówili wręcz o Italii wyzwolonej spod jarzma austriackiego cesarstwa, Burbonów i papieża – Italii, która stałaby się Narodem (tego słowa w obecności dziadka nie wolno było wymawiać).

      ***

      Pierwszych nauk udzielał mi ojciec Pertuso o profilu kuny, zapoznając mnie z dziejami naszych czasów (o czasach minionych uczył mnie dziadek).

      Później, kiedy zaczynano już mówić o karbonariuszach – dowiadywałem się o nich z przysyłanych na adres ojca gazet, które przechwytywałem, zanim dziadek zdążył je zniszczyć – musiałem, jak sobie przypominam, uczyć się łaciny i niemieckiego; lekcji udzielał mi ojciec Bergamaschi, zaprzyjaźniony z dziadkiem tak bardzo, że przydzielono mu w naszym domu pokoik w pobliżu mojego. Ojciec Bergamaschi… W odróżnieniu od ojca Pertuso był młody, przystojny, z falującymi włosami, wyraziście zarysowanym owalem twarzy, czarujący w rozmowie; przynajmniej w domu nosił z godnością piękny habit. Pamiętam jego białe ręce o delikatnych palcach, których paznokcie były nieco dłuższe, niż można by oczekiwać u duchownego.

      Kiedy widział mnie pochylonego nad książką, często siadał za mną i głaszcząc mnie po głowie, przestrzegał przed licznymi niebezpieczeństwami czyhającymi na niedoświadczonego młodzieńca. Tłumaczył mi, że w istocie karbonaryzm kryje za sobą inną, straszniejszą plagę – komunizm.

      – Komuniści – mówił – jeszcze do wczoraj nie wydawali się groźni, ale po manifeście tego Marsha (chyba tak właśnie wymawiał) musimy obnażać ich knowania. Nie wiadomo ci nic o Babette d’Interlaken, godnej prawnuczce Weishaupta, nazwanej Wielką Dziewicą szwajcarskiego komunizmu.

      Nie wiedzieć z jakiej przyczyny obsesją ojca Bergamaschiego wydawały się nie powstania w Mediolanie i Wiedniu, o których w tamtych dniach tyle się mówiło, lecz starcia na tle religijnym między katolikami a protestantami, mające miejsce w Szwajcarii.

      – Zrodzona z nieślubnego związku Babette dorastała wśród orgii, złodziejstwa, rabunków i krwi; Boga znała tylko stąd, że wokół niej bezustannie Go przeklinano. Kiedy w potyczkach w pobliżu Lucerny radykałowie zabijali jakiegoś katolika ze starych kantonów, nakazywali Babette wyrwać mu serce i wyłupać oczy. Wiatr burzył jej jasne włosy babilońskiej nierządnicy, a ona pod płaszczykiem wdzięków kryła swoją rolę herolda sekretnych stowarzyszeń, demona doradzającego tym szajkom wszelkie oszustwa i wybiegi. Pojawiała się niespodziewanie i znikała w okamgnieniu jak jakiś duszek, znała niedostępne tajemnice, odczytywała depesze dyplomatyczne, nie złamawszy ich pieczęci, wiła się jak wąż w najpilniej strzeżonych gabinetach Wiednia, Berlina, a nawet Petersburga, podrabiała weksle, fałszowała paszporty, już jako mała dziewczynka umiała sporządzać trucizny i podawać je zgodnie z rozkazami sekty. Wydawało się, że posiadł ją diabeł, tak potężny był jej gorączkowy wigor, tak nieprzeparty urok jej spojrzenia.

      Zamykałem oczy, usiłowałem nie słuchać, ale nocą marzyłem o Babette d’Interlaken. W półśnie starałem się zatrzeć obraz tego demona o blond włosach opadających na ramiona, z pewnością nagie, tego szatańskiego i wonnego duszka o piersi dyszącej zmysłowością bezbożnej i grzesznej bestii. Jednocześnie śniłem o niej jako o wzorze do naśladowania; przerażeniem napełniała mnie sama myśl, że mógłbym jej dotknąć choćby tylko czubkiem palców, lecz odczuwałem pragnienie, żeby być takim jak ona, wszechmocnym tajnym agentem, który fałszuje paszporty i wiedzie do zguby swoje ofiary płci przeciwnej.

      ***

      Moi nauczyciele lubili dobrze zjeść i to przyzwyczajenie musiało przetrwać u mnie w wieku dojrzałym. Pamiętam biesiady w poważnym nastroju, kiedy zacni ojcowie jezuici dyskutowali o zaletach gotowanego mięsiwa, które dziadek kazał dla nich przyrządzić.

      Potrzeba było do tego co najmniej pół kilo wołowiny, kawałka ogona, zrazówki, serdelków, ozora cielęcego, głowy cielęcej, kiełbasy, kury, jednej cebuli, dwóch marchwi, tyluż selerów, garści pietruszki. Gotować należało krócej lub dłużej, zależnie od jakości mięsa. Dziadek zaznaczał też, a ojciec Bergamaschi energicznie mu przytakiwał, że tuż po umieszczeniu dania na tacy trzeba posypać je solą kuchenną i polać kilkoma łyżkami gorącego bulionu, aby nabrało lepszego smaku. Dodatków prawie żadnych oprócz kilku kartofli, ale podstawowe znaczenie mają sosy: musztardowy, chrzanowy, z kandyzowanych owoców w syropie z domieszką musztardy, lecz przede wszystkim (tu dziadek okazywał stanowczość) sosik zielony, a więc garść pietruszki, cztery koreczki z sardeli, miękisz jednej bułki, łyżka kaparów, ząbek czosnku, żółtko jajka na twardo, wszystko dokładnie utarte, podlane oliwą i octem.

      Takie to były, jak sobie przypominam, przyjemności mojego dzieciństwa i wieku dorastania. Czyż można pragnąć więcej?

      ***

      …Zamykałem oczy, usiłowałem nie słuchać, ale nocą marzyłem o Babette d’Interlaken…

      Upalne, duszne popołudnie. Odrabiam lekcje. Ojciec Bergamaschi siada cicho za mną, jego dłoń obejmuje mój kark, szepce mi, że chłopcu tak pobożnemu, tak roztropnemu, który chciałby ustrzec się pokus wrogiej nam płci, on mógłby zaoferować nie tylko ojcowską przyjaźń, lecz także ciepło i uczucie dojrzałego mężczyzny.

      Odtąd nie pozwalam się już dotknąć żadnemu księdzu. Może jednak przebieram się za księdza Dalla Piccola, aby dotykać innych?

      ***

      Miałem około osiemnastu lat, kiedy dziadek, który chciał, abym został adwokatem (w Piemoncie nazywa się adwokatem każdego, kto skończył studia prawnicze), zdecydował się wreszcie wypuścić mnie z domu i skierować na uniwersytet. Po raz pierwszy zetknąłem się z rówieśnikami – zbyt późno, toteż odnosiłem się do nich nieufnie. Nie rozumiałem ich tłumionego śmiechu i porozumiewawczych spojrzeń, gdy rozmawiali o kobietach i wymieniali między sobą francuskie książki z obrzydliwymi rycinami. Wolałem samotność i lekturę. Mój ojciec był abonentem „Le Constitutionnel”, gdzie ukazywał się w odcinkach Żyd wieczny tułacz Eugeniusza Sue, więc oczywiście pożerałem te numery. Dowiedziałem się stamtąd, że wstrętne Towarzystwo Jezusowe za pomocą najohydniejszych zbrodni umie zawładnąć majątkami, depcząc prawa spadkowe ubogich i dobrych. Nabrałem

Скачать книгу