Cmentarz w Pradze. Umberto Eco
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cmentarz w Pradze - Umberto Eco страница 17
Jak rozkosznie było siedzieć w tej kawiarni o żelaznych drzwiach, z tablicami po obu stronach, zachwalającymi menu, wśród żeliwnych kolumienek i kapiteli, ozdobionych lustrami boazerii, stolików z marmurowym blatem, przed kontuarem, za którym było widać pachnące migdałami słoje wypełnione czterdziestoma rodzajami cukierków… Lubiłem przyglądać się tam klientom zwłaszcza w niedzielę, wtedy bowiem boskim napojem delektowali się wierni szukający pokrzepienia po przyjęciu na czczo komunii w La Consolata. Na bicerin był też wielki popyt w okresie wielkopostnym, jako że gorąca czekolada nie uchodziła za pokarm. Co za hipokryzja!
…Pomijając jednak przyjemność czerpaną z kawy i czekolady, dużą satysfakcję sprawiało mi to, że występowałem jako ktoś inny…
Pomijając jednak przyjemność czerpaną z kawy i czekolady, dużą satysfakcję sprawiało mi to, że występowałem jako ktoś inny. Fakt, że ludzie nie wiedzieli, kim jestem naprawdę, dawał mi poczucie wyższości. Miałem swoją tajemnicę.
***
Musiałem potem ograniczyć te przygody, a wreszcie skończyć z nimi zupełnie z obawy, że trafię na któregoś z kolegów, którzy z pewnością nie uważali mnie za bigota i sądzili, że jestem, podobnie jak oni, entuzjastą karbonaryzmu.
Z tymi zwolennikami odrodzenia ojczyzny spotykałem się zwykle pod Złotym Rakiem. W wąskiej i ciemnej ulicy ponad ciemniejszym jeszcze wejściem wisiał szyld z pozłacanym rakiem i napisem: „Gospoda pod Złotym Rakiem, wypijesz i zjesz ze smakiem”. Wewnątrz znajdowało się pomieszczenie będące jednocześnie kuchnią i winiarnią. Popijaliśmy wśród zapachów wędlin i cebuli, czasami grywaliśmy w morę, lecz najczęściej jako niespiskujący spiskowcy spędzaliśmy noce na fantazjowaniu o nieuniknionych powstaniach. Kuchnia dziadka uczyniła ze mnie smakosza, pod Złotym Rakiem zaś można było co najwyżej (przy ograniczonych wymaganiach) zaspokoić głód. Chciałem jednak prowadzić życie towarzyskie, odetchnąć od dziadkowych jezuitów; wolałem więc tłuste żarcie pod Rakiem z wesołymi kompanami od ponurych kolacji w domu.
Opuszczaliśmy gospodę o świcie, zionąc czosnkiem, przepełnieni patriotycznym żarem, i okrywał nas przyjazny płaszcz mgły, chroniący przed dociekliwością policyjnych szpicli. Wspinaliśmy się niekiedy na wzgórza nad Padem, aby patrzeć stamtąd na dachy i dzwonnice unoszące się ponad mgłą, która zalewała równinę, i na oświeconą już promieniami słońca bazylikę na Superdze, podobną do latarni morskiej wśród fal.
My, studenci, rozmawialiśmy jednak nie tylko o mającym powstać Narodzie. Rozmawialiśmy także, jak w naszym wieku bywa, o kobietach. Każdy po kolei, z błyszczącymi oczami, opowiadał o uśmiechu, którym go obdarzono z balkonu, o ręce dotkniętej na schodach, o zwiędłym kwiecie, co wypadł z książeczki do nabożeństwa i został podniesiony (jak zapewniał samochwała), zanim jeszcze utracił wonny zapach dłoni, która go między te poświęcone kartki włożyła. Ja cofałem się wtedy zagniewany, zyskując opinię młodzieńca czystych i surowych obyczajów, oddanego wyłącznie Mazziniemu.
Jednak pewnego wieczoru najbardziej rozwiązły z naszej kompanii zdradził nam, że odkrył na strychu, dobrze schowane w skrzyni swojego bezwstydnego ojca obżartucha, kilka książek zwanych wówczas w Turynie po francusku cochons, świńskimi, a nie ośmieliwszy się ich rozłożyć na zatłuszczonym stole pod Złotym Rakiem, postanowił wypożyczać je nam, jednemu po drugim. Kiedy nadeszła moja kolej, nie mogłem się wymówić.
I tak późno w nocy przejrzałem te tomy, które musiały być cenne i kosztowne, bo miały safianowe oprawy, na grzbietach szwy i naklejki z czerwonej skóry na tytuł, pozłacane brzegi stron i winiety, czasem nawet herby. Tytuły brzmiały na przykład Wieczór młodej dziewczyny lub Ach, jaśnie panie, gdyby Tomasz nas zobaczył!, a mną wstrząsały dreszcze, gdy kartkując, znajdowałem ryciny, na których widok pot ściekał mi strumykami z włosów, zwilżał policzki i szyję. Młode kobiety zadzierały spódnice, pokazując oślepiającej białości pośladki lubieżnym samcom; nie wiedziałem już, czy bardziej podniecają mnie te bezwstydne krągłości, czy dziewiczy prawie wygląd panienki, która zwracała nieskromnie głowę ku bezczeszczącemu ją mężczyźnie, zerkając na niego szelmowsko z niewinnym uśmiechem, rozjaśniającym twarz obramowaną kruczymi włosami, uczesanymi w dwa zwinięte po bokach warkocze. O wiele straszniejsze były trzy kobiety, które z rozstawionymi szeroko nogami siedziały na kanapie, ukazując to, co z woli natury miało osłaniać ich dziewicze łona; jednej położył tam prawą rękę rozczochrany samiec, spółkujący jednocześnie z bezwstydną sąsiadką, którą na dodatek całował, rozchylając lewą ręką niezbyt głęboki dekolt trzeciej damy i miętosząc jej gorset, przy czym najwyraźniej nie zdradzał zainteresowania jej obnażoną pachwiną. Znalazłem też osobliwą karykaturę duchownego z pokrytą brodawkami twarzą. Z bliska widać było, że składa się z nagich, splecionych na różne sposoby ciał kobiecych i męskich, poprzebijanych ogromnymi członkami, z których wiele opadało szeregiem na kark, tak że ich jądra wydawały się gęstą czupryną z tłustawymi lokami.
Nie przypominam już sobie, jak skończyła się owa szatańska noc, kiedy to sprawy płci ukazały mi się w swojej najgroźniejszej postaci, niczym huk grzmotu przypominający o istnieniu bóstwa, lecz wywołujący także strach przed diabłem i świętokradztwem. Pamiętam tylko, że po tym wstrząsającym doświadczeniu powtarzałem sobie półgłosem niby akt strzelisty zdania nie wiem już jakiego religijnego pisarza, których ksiądz Pertuso kazał mi przed laty nauczyć się na pamięć: „Piękno ciała to wyłącznie skóra. Gdyby mężczyźni wiedzieli, co się pod nią znajduje, sam widok kobiet przyprawiałby ich o mdłości. Kobiecy wdzięk jest niczym innym, jak tylko rozpustą, krwią, jadem, żółcią. Pomyślcie o tym, co kryją w sobie nozdrza, gardło, brzuch… I my, którzy nie śmiemy dotknąć czubkiem palca wymiocin lub gnoju, chcielibyśmy brać w ramiona worki ekskrementów?”
Może w tym wieku wierzyłem jeszcze w boską sprawiedliwość i przypisałem jej zemście za ową szatańską noc to, co zdarzyło się nazajutrz. Zastałem dziadka leżącego bezwładnie w swoim fotelu, rzężącego, ze zmiętą kartką papieru w ręku. Sprowadziliśmy lekarza, a ja zabrałem list i przeczytałem, że mój ojciec padł ugodzony francuską kulą podczas walki w obronie Republiki Rzymskiej w czerwcu 1849 roku, kiedy to z woli Ludwika Napoleona generał Oudinot przybył wyzwolić Stolicę Piotrową z rąk ludzi Mazziniego i garybaldczyków.
Dziadek nie umarł, choć miał ponad osiemdziesiąt lat, lecz przez długie dni zachowywał gniewne milczenie – nie wiadomo, czy z nienawiści do Francuzów i żołnierzy papieskich, którzy zabili jego potomka, czy do syna, który nierozsądnie ośmielił się ich wyzwać, czy też do ogółu patriotów, którzy go zdeprawowali. Chwilami syczał żałośnie, napomykając o odpowiedzialności Żydów za wydarzenia, które wstrząsały Italią, podobnie jak miało to miejsce pół wieku wcześniej we Francji.
***
Chyba z myślą o ojcu spędzam całe godziny na strychu nad pozostawionymi przezeń powieściami. Udaje mi się przechwycić Józefa Balsamo, który nadszedł pocztą zbyt późno,